Jak zdefiniować to niezwykłe uczucie? Czy miłość to moment, w którym ulegamy instynktom? A może miłość jest celem życia, a nie jedynie biologicznym środkiem na przekazanie go dalej?
Naukowcy dowiedli, że miłość – przyczyna wojen, przewodnia myśl romantycznych pieśni, natchnienie poetów – jest tylko grą hormonów. To C8H11N, czyli fenyloetyloamina – PEA oraz dopamina i oksytocyna. To instynkt. Chemia i biologia.
Nie jestem zakochana. Jestem po prostu w chemicznej euforii, podobnie jak narkoman. Fenyloetyloamina powoduje, że nie mogę przestać myśleć o najdroższym mi człowieku. Kiedy tęsknię, jego brak odczuwam fizycznie. Boli. Jestem głodna jego oczu, słów, dźwięku głosu. Potrzebuję jak powietrza jego zapachu, ciepła, dotyku dłoni, pocałunków. Nic i nikt nie może zastąpić mi czasu spędzonego w jego towarzystwie.
Ale to przecież ułuda. On nie jest wyjątkowy. To tylko pod wpływem fenyloetyloaminy w mózgu wzrasta poziom dopaminy, hormonu spokrewnionego z amfetaminą. Dlatego jestem nim zachwycona, i nawet jego wady wydają mi się urocze. Nie muszę spać, drżę na całym ciele, a moje serce wyrywa się z piersi, kiedy tylko zbliżamy się do siebie. Mój niepokój i obawa, że go utracę, to również wpływ dopaminy.
Z kolei noradrenalina wywołuje niezwykły przypływ energii i wyostrza pamięć tak, że nie zapominam żadnej wspólnej chwili, że pamiętam każdy gest i słowo. Moje oczy błyszczą, źrenice rozszerzają się. Znika trzeźwa ocena sytuacji, jestem upojona. A kiedy musimy się rozstać na dłużej, spadek dopaminy w moim mózgu objawia się cierpieniem, depresją, brakiem sił. Jak narkotyczny głód. Pamiętam go z najwcześniejszego etapu miłości, kiedy jeszcze nie była spełniona, kiedy nie ośmielałam się nawet mieć nadziei, że on będzie ze mną.
„Jesteś moją kokainą” – wybrzmiewa mi w głowie piosenka Stanisława Sojki. Wtulam się w ramiona ukochanego. W przerwach między pocałunkami szepczemy do siebie słowa, a nasze usta nie przestają się ze sobą stykać. Powinniśmy wiedzieć, że to nie żadna miłość, tylko feromony. Wydzielane przez nas substancje zapachowe biorą udział w procesie zakochania. I przez oddech i pot przekazują nam informacje o tym, że dopasowaliśmy się pod względem genetycznym. Pachniemy sobie nawzajem, więc mamy szansę na zdrowe potomstwo. Co za podstęp wyrachowanej natury!
Bliskość nas nie uspokaja, tylko rodzi potrzebę zjednoczenia. Płoniemy pożądaniem. To testosteron unosi nas na seksualne szczyty. Za jakiś czas poczujemy, jak we krwi krąży nam endorfina, substancja przypominająca morfinę. Przeciwbólowa, dająca poczucie bezpieczeństwa. I damy się zniewolić hormonom przywiązania i troski: ja – oksytocynie, a on – wazopresynie. Zdrada nawet nie przyjdzie nam do głowy. Więc niech nikt nie próbuje nas rozdzielić!
...jakim ulegają narkomani, nałogowcy, hazardziści, pracoholicy, kleptomani czy paranoicy. Święty Walenty jest również patronem ciężkich chorób umysłowych, nerwowych i epilepsji. Jestem więc chora. Mam trudności z koncentracją, trudno mi pracować. Myśli wciąż biegną ku obiektowi moich marzeń, śnię na jawie, wszystko kojarzy mi się z naszymi wspólnymi doświadczeniami. Siła uniesień odbiera mi zdolność racjonalnego myślenia, czuję się, jakbym miała wysoką gorączkę. Muszę szybko oddychać, serce bije tak mocno... Przypominam sobie, że to fenyloetyloamina działa psychoaktywnie. A za emocje w układzie limbicznym odpowiada dopamina.
Wiem, że hormony szczęścia mogą nas w takim stanie utrzymać nawet przez kilka lat. Ale co potem? Dziś nie potrafię nawet wyobrazić sobie, że to niezwykłe uczucie, może się kiedyś skończyć. Czyż każdy z nas nie miał choć przez chwilę nadziei, że za jego życia ktoś znajdzie środek na nieśmiertelność? Tak samo ja, wbrew nauce, na przekór doświadczeniu, ufam, że go nie stracę. Wierzę w miłość.
Minie rok, może nawet cztery lata. Spowszedniejemy sobie – jak chleb. Z jednej strony myślę, że to dobrze. Ekscytację zastąpi spokojna pewność. Szczęście nie będzie już chwilą, w której się krzyczymy z rozkoszy, ale codzienną perspektywą wspólnego poranka. Teraz potrafimy zasnąć w połowie pocałunku, a nasze usta pasują do siebie jak kawałki układanki. Kiedyś tych pocałunków będzie mniej, ale rytm jego oddechu wciąż będzie wyznaczał ramy mojego snu. Nie chcę niczego więcej. To, co zwykłe, będzie moją niezwykłością.
Z drugiej strony jest lęk i są wątpliwości... Bo kiedy czasu i sił wystarczy mi już tylko na zwykły spacer w przerwie pracy, czy będę za daleko od romansu? A kiedy w rozmowie zamiast poezji zapragnę mądrości, rady i wsparcia, czy to będzie początek końca? I jeśli już się poznamy, zaprzyjaźnimy, oswoimy... czy on będzie jeszcze wtedy chciał mnie rozbierać pod gwiazdami?
Dowiedli tego biochemicy. I ta wiedza ratuje mnie przed panicznym strachem. Kiedy szaleństwo słabnie, a wraz z nim poziom narkotycznej dopaminy, nadzieję na długie wspólne zimowe wieczory i gorące lata, dają peptydy – oksytocyna oraz wazopresyna. Pomagają scalić fundament głębokich relacji. Trzeba tylko wiedzieć, że niezbędnych dawek oksytocyny dostarcza prawdziwe bycie ze sobą, a nie mijanie się w codziennej gonitwie.
Sygnałem do wydzielania się zbawiennych substancji są głębokie spojrzenia, ciepłe słowa, dotyk, bliskość i jej najwyższe formy: pieszczota, seks i wspólny sen. I z czasem nawet lepiej jest, kiedy związek utrzymuje się na zrównoważonym poziomie, a w przeszłość odchodzi emocjonalna huśtawka oraz poczucie permanentnego niedosytu, jaki rodziło uzależnienie od dopaminy w fazie zakochania.
Nie mogę zapomnieć, że kiedy mój ukochany będzie mniej podatny na nastroje, a nasze spotkania z ognistej przygody zmienią się w opowieść o codzienności, więź, która nas łączy, paradoksalnie stanie się mocniejsza. Muszę pamiętać, że mężczyźni potrzebują dużo więcej dotyku, aby utrzymać w mózgu stężenie oksytocyny równe kobiecemu. Powinnam być spokojna, bo – jak przekonują naukowcy – testosteron i wazopresyna pobudzają ośrodek lęku, dlatego wraz z podtrzymywaną bliskością, rośnie obawa o utratę partnerki. Ośrodki nerwowe w mózgu odpowiedzialne za pożądanie oraz miłość w końcu zaczynają działać razem i panowie sami wybierają monogamię.
Czy miłość to moment, w którym ulegamy instynktom? A może miłość jest celem życia, a nie jedynie biologicznym środkiem przekazania go dalej? Wybieram tę drugą. Bo wierzę, że poza komórkami i kodem DNA jest nasza duchowość, że dusza przetrwa po śmierci, a wraz z nią przetrwa i ona. Miłość.
Czasem świat pokazuje swoje najgorsze oblicze. Bywa, że ostatkiem sił musimy radzić sobie z przeciwnościami losu. Znosić to, co w swoim monologu wylicza Hamlet: „nadętość pyszałków, męki wzgardzonych uczuć, opieszałość prawa, nadętość władzy i kopniaki, którymi byle zero upokarza cierpliwą wartość”. Parafrazując szekspirowskie wersy – „któżby dźwigał brzemię życia, stękając i spływając potem”, bez muzyki, bez poezji i bez najbliższego człowieka? W takim świecie da się żyć. Tylko po co?
Dlatego właśnie celebrujemy zakochanie, malujemy emocje dźwiękami i słowami. Szukamy szczęścia w przepowiedniach, w horoskopach, czekamy jak na zbawienie ode złego – od życia bez miłości. Kochamy. I świętujemy – w dniu świętego Walentego.
Możemy rozpisać miłość na chemiczne wzory, odrzeć z metafizycznych znaczeń, opisać w naukowym czasopiśmie. Ale to romantyczna potrzeba wiąże ze sobą ludzi. To pasja podnosi rangę seksualności i zmienia ją w namiętność. Nie ma większej siły. Nie jest nią ani bogactwo, ani władza. Tak jak nienawiść ma moc odbierania życia, tak miłość – jej przeciwieństwo – nadaje istnieniu głęboki sens. To rdzeń naszego człowieczeństwa.
Tekst: Karolina Olszewska
Ilustacja: Edyta Banach-Rudzik
dla zalogowanych użytkowników serwisu.