Pierwsze płomienie, które pojawiły się nad Rzymem 19 lipca 64 roku, nie wzbudziły wśród mieszkańców większego poruszenia. W rozgrzanym słonecznym żarem mieście nie było właściwie dnia, by nie spłonęło czyjeś domostwo. Dopiero kiedy ogniska pożaru pojawiły się w kilkunastu miejscach naraz - wszczęto alarm. Ale wtedy było już za późno...
Wśród ciasnej zabudowy ogień rozchodził się błyskawicznie. Kilka godzin później los dziesięciu z czternastu dzielnic Rzymu był przesądzony. Tysiące ludzi ginęły w płomieniach lub pod gruzami pękających ścian. Wielu, którzy jakimś cudem uszli płomieniom, znajdowało śmierć pod nogami oszalałych z przerażenia tłumów.
Cesarz Drusus Claudius Neron, obserwując z okolicznych wzgórz pożogę, zapewne zdawał sobie sprawę, że kiedy tylko ten piękny spektakl ognia i krwi dobiegnie końca, rozwścieczony tłum zwróci swój gniew przeciw niemu. By ratować siebie, musiał znaleźć winnego. Bo choć sprawował w Rzymie władzę niepodzielną, to wiedział przecież, że w historii Wiecznego Miasta trony padały z o wiele błahszych powodów. Toteż kiedy po ośmiu dniach pożarł wygasł, Neron ogłosił, że sprawcami nieszczęścia są chrześcijanie. I tak naprawdę nikt nie wie, dlaczego jego wybór padł właśnie na nich. Najprawdopodobniej on sam nie bardzo wiedział, kim są ludzie wierzący w owego dziwnego Boga. I może właśnie to ich zgubiło!
Trzeba bowiem pamiętać, że w tamtym czasie chrześcijanie byli małą sektą, jedną z kilkudziesięciu, jakie istniały w Rzymie. Niewielu potrafiło odróżnić ich od żydów, marcjonów czy montanistów. Dla tolerancyjnego pod względem religijnym Imperium Rzymskiego nie stanowili jakiegokolwiek problemu, oczywiście pod warunkiem, że będą lojalni wobec państwa. Nie traktowano więc chrześcijan ani lepiej, ani gorzej niż my dzisiaj traktujemy różnego rodzaju sekty. Ale widać los tak chciał, by to właśnie ich obwiniono za pożar Rzymu.
Wkrótce też spadła na nieszczęsnych fala prześladowań. Bo za przestępstwo wobec państwa istniała tylko jedna kara - śmierć. Na krzyżu, w płomieniach lub na arenie w paszczach dzikich zwierząt, na oczach tysięcy widzów. To prawda, że pozbywano się ich z przerażającym okrucieństwem. Wyznawców Chrystusa krzyżowano setkami, nabijano na pale, polewano oliwą i podpalano. Ulice Rzymu i cesarskie ogrody oświetlał ogień żywych pochodni, nazwanych wkrótce "latarniami Nerona".
W historii chrześcijaństwa ta fala mordów urosła do symbolu walki demona z aniołami, najkrwawszej z krwawych. Kilkanaście wieków później, kiedy Henryk Sienkiewicz odebrał Nagrodę Nobla za powieść "Quo vadis?", która rozpowszechniła na świecie obraz prześladowań, symbol ten przeszedł na trwałe do legendy. Tym bardziej, że w czasie prześladowań zginął apostoł Piotr, uważany w historii Kościoła za pierwszego papieża. Ironia dziejów sprawiła, że poczynania Nerona-oprawcy urosły do miana apogeum bestialstwa i nietolerancji, a ukrzyżowanie Piotra - do symbolu szczególnego okrucieństwa. Tymczasem w porównaniu z tym, co przyniosły następne wieki, prześladowania te nie były ani tak szczególnie krwawe (biorąc pod uwagę możliwości w tym zakresie ówczesnego Imperium Rzymskiego), ani tak długie. Zresztą również sami chrześcijanie nie byli aniołami.
reklama
Fala ich prześladowań przez Nerona trwała zaledwie 5 miesięcy (od lipca do listopada 64 roku) i jak gwałtownie powstała, tak szybko opadła. Zarówno przed, jak i po opisywanym przez Sienkiewicza okresie, chrześcijanie - jak wszyscy innowiercy w Rzymie - cieszyli się wolnością praktykowania swoich obrzędów, mogli się swobodnie gromadzić i sprawować państwowe funkcje. Wszystko to pod warunkiem, że pozostaną lojalnymi obywatelami państwa, w którym żyli. Niestety, nie dotrzymali umowy. Właśnie dlatego Neron, choć cieszył się złą sławą, tak łatwo przekonał mieszkańców Rzymu, że to chrześcijanie podpalili miasto.
Niecały rok wcześniej do Rzymu przybył Piotr. I choć dzisiaj uważany jest za pierwszego papieża, to pod koniec 63 roku znała go tylko nieliczna grupa ówczesnych chrześcijan. Nie wiemy, czym się zajmował, by zarobić na życie. Z całą pewnością nie umiał czytać ani pisać. Mógł więc tylko pracować jako prosty robotnik. Wieczorami głosił wśród wyznawców ewangelię. Rzecz w tym, że oni nie chcieli dać wiary w to, co opowiadał! A że były to też czasy, kiedy chrześcijaństwo szukało wspólnej drogi, sporom i dyskusjom wśród poszczególnych gmin nie było końca. Nader często przeradzały się one w bijatyki. Bywały tak zacięte, że zdarzały się nawet ofiary śmiertelne.
Często stawały się sygnałem do wybuchu lokalnych buntów przeciw władzy w ogóle. Dla cesarstwa stanowiło to istną zmorę, zwłaszcza że trzeba było je gasić używając wojska. Legioniści zaś nie rozróżniali sekt chrześcijan, kultów gnozy i judaizmu. Gromili więc wszystkich "jak leci", byle tylko przywrócić spokój. Na domiar złego, liczne grupy chrześcijan ciągle ogłaszały rychły koniec grzesznego świata. Dla przeciętnych mieszkańców Rzymu sekciarze jawili się więc jako awanturnicy, którzy w imię ogólnego zbawienia rzucali się na siebie z pięściami.
Sytuację pogarszała też swoista moda na męczeństwo w imię wiary. Trudno się więc dziwić, że kiedy Neron oskarżył chrześcijan o podpalenie Rzymu, jego mieszkańcy w to uwierzyli. Dla nich okrucieństwa Nerona nie były prześladowaniami religijnymi, a jedynie odwetem za pospolite przestępstwa. Kiedy cesarz kazał ukrzyżować Piotra głową w dół, nie był to - jak mówi historia chrześcijaństwa - szczególny akt okrucieństwa, ale - jak by to nie zabrzmiało - akt łaski. Chodziło o to, by Piotr nie męczył się na krzyżu kilka dni, tylko umarł szybko, pod wpływem wylewu krwi do mózgu. Nie chciano robić z niego męczennika. I to się udało.
O przychylnym stosunku Rzymu do chrześcijan w tamtym czasie świadczy fakt, że kiedy ta kilkumiesięczna fala prześladowań minęła, nikt nie bronił im kultywowania wiary i odbudowywania świątyń. Prawdziwe prześladowania przyszły tak naprawdę dwa wieki później, za panowania cesarza Dioklecjana. Choć były one szczególnie okrutne i trwały niemal bez przerwy siedemnaście lat, nie znalazły w historii męczeństwa za wiarę szczególnego miejsca. Dlaczego tak się stało, skoro pociągnęły za sobą setki tysięcy ofiar? Otóż prześladowania te, o czym historycy Kościoła starają się zapomnieć, były skutkiem starań chrześcijan o przejęcie władzy w Imperium Rzymskim!
Cesarz Dioklecjan od początku swego panowania próbował przeprowadzić dalekosiężne reformy państwa. Atakowane przez barbarzyńców z wszystkich stron, kurczyło się gwałtownie. Służący w legionach chrześcijanie bardziej interesowali się ochroną swych współwyznawców z Kajusem, biskupem Rzymu, na czele, niż obroną granic. Dwór opanowywali urzędnicy słuchający rozkazów nie cesarza, lecz swojego papieża. Wiedzieli bowiem doskonale, że jest to najlepszy czas, by wykorzystać słabość państwa i opanowawszy senat, przejąć władzę. Byli tak pewni zwycięstwa, że nawet w swoich szeregach rozpoczęli mordowanie tych współwyznawców, którzy nie podporządkowali się władzy papieża Kajusa.
Dioklecjan, chcąc ratować imperium, musiał rozprawić się z wewnętrzną opozycją. Na początek ściągnął z Galii i Azji siedem legionów "niezarażonych" chrześcijaństwem i zrobił porządek z resztą armii. Każdy żołnierz podejrzewany o przynależność do Kościoła chrześcijan dał głowę pod topór. A potem - na mocy edyktu z 23 lutego 303 roku - zaczęła się już prawdziwa rzeź. W całym kraju równano z ziemią kościoły, a tysiące wyznawców szły na stos, ginęły w lochach lub tonęły w morzu z kamieniem u szyi. Mordowano całe gminy - od biskupów po maleńkie dzieci. Torturowano przywódców, by wydali dokumenty i majątki. Zmuszano chrześcijan do przejścia na oficjalną wiarę, a jeśli odmawiali, składano ich bogom w ofierze.
Najbardziej żenujący w tym wszystkim jest fakt, że następca Kajusa - papież Marcelin - współpracował z cesarską policją. Wydał cały majątek Kościoła, ujawnił najtajniejsze dokumenty - w tym listy członków kilku tysięcy gmin - na koniec wyparł się Chrystusa i złożył ofiarę z barana panteonowi rzymskich bóstw. Wśród morza chrześcijańskiej krwi umarł w spokoju we własnym łóżku. Jego postawa przyniosła więcej strat niż wszystkie cesarskie prześladowania. Chrześcijanie, nie mając poparcia własnego zwierzchnika, masowo składali hołd oficjalnym bogom. Jeśli chrześcijaństwo kiedykolwiek otarło się o zagładę, to właśnie wtedy.
W 309 roku fala prześladowań zdawała się opadać. Zaświtała szansa ponownej odbudowy Kościoła. Niestety, dwóch biskupów Rzymu - Herakliusz i Euzebiusz - uwikłało się w spór, który w katakumbach niedaleko Via Apia doprowadził do zamieszek. Policja łatwo namierzyła kryjówkę i prześladowania ruszyły z nową siłą. Nawet cesarz Maksencjusz, następca Dioklecjana, nie mógł się nadziwić, że chrześcijanie nie potrafią się dogadać. I to on, a nie biskupi Rzymu, zaprowadził porządek w Kościele. Przede wszystkim pozostałych przy życiu biskupów skazał na wygnanie. Potem podzielił chrześcijan na 25 gmin, sam wyznaczył nowych biskupów i... tym sposobem zaprowadził wzorowy ład.
Prześladowania się skończyły, Rzym odetchnął i zajął się swoimi granicami. Kronikarze Kościoła nie bardzo mieli ochotę wspominać o tych wypadkach. Szczególnie, że w 313 roku cesarz Konstantyn wydał akt o zwrocie chrześcijanom części dóbr skonfiskowanych w czasie prześladowań bez wyroku sądu. Bowiem w Imperium Rzymskim prawo nadal oznaczało prawo. Wszystko to zupełnie nie pasowało do barwnych opisów szlachetnego męczeństwa. Nic więc dziwnego, że dla Kościoła nadal największym symbolem pozostają opisane przez Sienkiewicza w "Quo vadis?" i utrwalone w malarstwie "latarnie Nerona".
Jerzy Gracz
dla zalogowanych użytkowników serwisu.