Wizja nieuleczalnej choroby przeraża każdego. Psychiatra dr Jeff Rediger po przebadaniu setek ludzi cudem przywróconych życiu udowodnił, że wielka moc uzdrawiania tkwi w nas samych.
Uważa, że ludzie, których spotkał przez 15 lat, nie posiedli jakiejś wiedzy tajemnej. Po prostu postanowili żyć jak najpełniej i cieszyć się tym, które im jeszcze zostało. Robiąc to, gdzieś po drodze wyzdrowieli.
Jak Daniel. Wychowany w bardzo religijnej rodzinie, marzył, by zostać pastorem, nie czuł się jednak tego godzien. Związał się z kobietą, ale nie uprawiał z nią seksu, bo to przecież grzech. Ciągłe napięcie, niespełnione marzenia o własnej parafii wpędziły go w depresję, więc udał się do psychoterapeuty. Niewiele to pomogło i Daniel znienawidził w końcu swoje życie. Miał zaledwie 26 lat, gdy zdiagnozowano u niego nowotwór jąder. Przeszedł operację usunięcia guza, ale to tylko pogłębiło jego depresję. Wkrótce nowotwór powrócił z przerzutami do innych organów, m.in. do klatki piersiowej. A na szyi pojawił się duży guz. Diagnoza: Danielowi pozostało kilka tygodni życia. Na pytanie terapeuty, jak zamierza wykorzystać ten czas, stwierdził, że chciałby się ożenić i zostać pastorem. – To zacznij działać – poradził mu psycholog. Daniel, niewiele myśląc, wykonał w krótkim czasie tytaniczna pracę, by zdobyć prawo do święceń. Zaczął też planować ślub, bo jego relacje z partnerką poprawiły się, odkąd się do siebie zbliżyli, zapominając o grzechu. Został pastorem, a wkrótce potem wziął ślub. Skupiony na tych przyjemnościach, nie zauważył, że czuje się coraz lepiej, a guz na jego szyi znacznie się zmniejszył. Co więcej, miesiąc po ślubie badania nie wykazały komórek rakowych w jego organizmie. Lekarze nie potrafili tego wyjaśnić. Od ostatniej diagnozy, że niebawem umrze, Daniel objęty był jedynie opieką paliatywną. – Wygląda na to, że nasilanie i cofanie się zmian nowotworowych u Daniela odzwierciedlało jego stan psychiczny. Depresja pogłębiała chorobę. Realizowanie marzeń i sukces – oddalały ją – stwierdza dr Jeff Rediger, badający jego przypadek.
„W świecie medycznym chętnie klasyfikujemy samoczynnie zdrowiejących ludzi jako ‘fuksiarzy’, którzy mieli szczęście, bo z jakiegoś powodu rak, czy inna poważna choroba same się wycofały. Nie wiemy, jak to wytłumaczyć, więc nie nagłaśniamy takich przypadków, by się do tego nie przyznawać. Nie mówimy też o cudownych ozdrowieniach innym chorym, by nie dawać im fałszywej nadziei. Ale najwyższa pora, żeby zacząć przyglądać się tym przypadkom, by odgadnąć, dlaczego pewni ludzie samoczynnie zdrowieją, a inni nie”.
Tak dr Jeff Rediger, amerykański lekarz psychiatra z uniwersytetu Harvarda, zaczyna swoją wydaną w lutym br. książkę „Cured” (Wyleczeni). Poświęcił 15 lat na badanie przypadków spontanicznych wyzdrowień, zbierając relacje od amerykańskich klinik po ośrodki uzdrawiania duchowego w krajach Trzeciego Świata. Rozmawiał z setkami pacjentów, którzy pokonali nowotwory, porażenie mózgowe, zwłóknienie płuc i wiele innych chorób, po tym, jak otrzymali od swych lekarzy diagnozy, że nie mają szans na przeżycie. Twierdzi, że znalazł się bardzo blisko ich wytłumaczenia. Prowadził badania i jako lekarz, i jako naukowiec Harvard Medical School. Miał jednak jeszcze inną perspektywę: zanim został lekarzem, zdobył stopień naukowy z teologii. Zadał więc sobie pytanie, czy umysł może uleczyć ciało. „Gdy byłem w seminarium, takie pytanie nie wydawało się wcale szalone. Na przykład w buddyzmie definicja choroby mówi, że jest to brak wewnętrznej równowagi oraz harmonii. Pierwotne chrześcijaństwo twierdziło dokładnie to samo. Dziś myślę, że niewytłumaczalne wyzdrowienia to zagadnienie na pograniczu wielu dziedzin: religii, filozofii, medycyny i fizyki kwantowej. Rozpatrywanie ich tylko na gruncie medycznym byłoby błędem. Podczas rozmów z ozdrowieńcami uderzyło mnie, że wszyscy oni robili coś zupełnie innego, niż my, jako lekarze, robimy z naszymi pacjentami. W medycynie wciąż skupiamy się przede wszystkim na ciele, leczymy konkretne organy, wciąż w oderwaniu od umysłu pacjenta. Tymczasem ci ludzie mało zajmowali się swoim ciałem, bo powiedziano im, że nie da się go już wyleczyć. Skupiali się więc na swoim ogólnym dobrostanie, psychicznym i duchowym. Zaczynali realizować od dawna odkładane pasje i marzenia, robili sobie drobne, codzienne przyjemności i starali się ograniczać stres. Po prostu dopieszczali siebie”.
Na podstawie swoich badań dr Rediger stworzył opis „środowiska psychicznego, przyjaznego uzdrowieniu”. Każdy chory może je sobie zrobić, niezależnie od stosowanych u niego terapii. Elementy wspólne, które wyodrębnił u wszystkich, to: zmiana diety na wspierającą układ immunologiczny, odcięcie się od źródeł stresu lub łagodzenie go poprzez medytację, jogę czy inne techniki. A także – docenienie siebie i swojej wartości. Bo „nigdy nie pokona choroby ktoś, kto w głębi serca jest przekonany, że jest niegodny wyzdrowienia. Kto uważa ją za rodzaj kary lub jest przekonany, że nie zasługuje na uzdrowienie. Bez miłości i szacunku do samego siebie trudno o zdrową psychikę, a więc i o zdrowe ciało. Być może w tym leży sekret tego, że u jednych osób leczenie i procedury medyczne przynoszą dobre rezultaty, a u innych nie. I być może dlatego niektórzy są w stanie uleczyć swoje ciało sami. Spora część naszej fizycznej rzeczywistości tworzona jest bowiem przez nasz umysł. To, jak odbieramy rzeczywistość, zmienia nasze doświadczanie świata, nawet do tego stopnia, że może zmieniać naszą fizjologię. Dlatego uzdrowienie tożsamości może być najpotężniejszym narzędziem do uzdrowienia ciała. Cuda zaprzeczają nie prawom natury, ale temu, co o tej naturze wiemy w danym momencie. Dlatego moja książka jest nie o cudach; ma być swego rodzaju przewodnikiem – tak w samouzdrawianiu, jak i w zapobieganiu chorobom”.
U amerykańskiej emerytki Claire Haser w 2008 r. wykryto raka trzustki w najbardziej agresywnej postaci. To praktycznie wyrok śmierci. Clair nie zdecydowała się na zabieg, uznając, że prawdopodobnie to jej ostatnie chwile życia. „Stwierdziłam, że pozostawię sprawy naturze, niech robi swoje – opowiadała dr. Redigerowi. Postanowiłam, że po prostu będę żyła dalej, z największym zapałem, na jaki mnie stać”. Minęło pięć lat, a Claire wciąż żyła. Kiedy zrobiono jej tomografię komputerową, lekarze ze zdumieniem odkryli, że rak zniknął! Kolejna z kobiet opisanych przez dr. Redigera po otrzymaniu fatalnej diagnozy zajęła się jogą i również wyzdrowiała. Pewien mężczyzna wyzdrowiał bez leków, zmieniając tylko dietę, zresztą na taką, którą jego lekarze nazwali samobójczą.
Lekarka z idiopatycznym włóknieniem płuc dowiedziała się, że nie ma dla niej ratunku. Ale zaczęła poszukiwać sposobu, jak mimo to prowadzić pełne i spełnione życie. Odkryła, że mocno zaniedbywała swoje potrzeby. Postanowiła więc skupić się na sobie. Zaraz potem choroba zaczęła się cofać. Dziś płuca lekarki są czyste, a ona wróciła do pracy.
„Jeżeli spontaniczne wyzdrowienia czegoś nas uczą, to tego, że uświadomienie sobie własnych możliwości i swojej wartości może naprawdę zmienić naszą fizjologię” – pisze dr Rediger. „Jeśli założymy, że umysł jest na tyle potężny, by zatrzymać postęp choroby, musimy też dopuścić możliwość, że odpowiednio duża zmiana w sposobie myślenia może pociągnąć za sobą zmiany w ciele fizycznym – do całkowitego wycofania się choroby włącznie”.
Sekret w tym, że to musi być autentyczne, odczuwane w sercu i ciele. Samo pozytywne działanie, gdy w sercu wciąż mamy strach, ból i niewiarę, wysyła sprzeczne sygnały dla ciała, które nie wie, co jest prawdą. A negatywne emocje zawsze przeważą nad pozytywnymi „na pokaz”. „Z rozmów z ozdrowieńcami wiele się nauczyłem” – pisze dr Rediger w książce. „Przede wszystkim, że w tzw. spontanicznych remisjach nie ma nic spontanicznego. Każdy z rozmówców doświadczył głębokiej zmiany w postrzeganiu samego siebie i świata. Jednym zajęło to dziesięć minut, innym dziesięć lat. I że sprzężenie ciała, umysłu i duszy może okazać się najgłębszą tajemnicą naszych czasów. Podczas badań widziałem ludzi, którzy sądzili, że wyzdrowieją, ale tak się nie stało. I takich, którzy wyzdrowieli, ale choroba powróciła, gdy wrócili do dawnego stylu życia. Ale też takich, którzy wyzdrowieli i pozostają nimi do dziś. Nie wierzę, że to ślepy przypadek. Jakieś zasady tu istnieją. I to właśnie trzeba badać. Stworzyć naukę o zdrowiu, nie o chorobach. Musi się koncentrować na kreowaniu życia pełnego sensu i poczucia celu, zbudowanego na zgodzie z sobą samym. Takie nie niesie cierpień. Jeśli nie cierpisz, nie masz powodu do podejmowania niezdrowych zachowań. To byłaby medycyna pozytywna”.
tekst: Ewelina Dera
dla zalogowanych użytkowników serwisu.