Gdy kobieta tańczy, tworzy wir energii. Tak łączy się ze Źródłem, w którym jest Wszystko. Wszelki dobrobyt.
Najpierw jest czerwona spódnica. Pod nią, nieco krótsza, biała, zaś najbliżej ciała – czarna. Gdy kobieta założy je z intencją i w skupieniu zacznie tańczyć, tworzy ruch, czyli wir życia. Taka była pierwotna idea tańca. Kiedy antropolog Bronisław Malinowski przybył na wyspy Melanezji, był zdumiony, jak zabawowe życie wiedli tubylcy. Kobiety niemal nieustannie tańczyły. Dzieci zajmowały się same sobą. A mężczyźni wypływali łódkami w głąb oceanu. Kiedyś wybrał się z nimi i był świadkiem niezwykłego zdarzenia. Rybacy cały czas obserwowali niebo. Po pewnym czasie pojawiła się na nim chmura w kształcie dłoni, z palcem skierowanym w dół. W tym miejscu zarzucili sieć, która po chwili była pełna. I mogli wracać do domu. Malinowski był zszokowany, ale tubylcy nie rozumieli, czemu właściwie się dziwi. Na pytanie: „Jak to robicie” zdumieni odpowiedzieli, że to przecież nie oni, tylko kobiety. „Jak to kobiety?” – nie rozumiał naukowiec. „Przecież ich tu nie ma!”. „Ale to one tańczyły!” – odpowiedzieli mężczyźni.
Wtedy jeszcze wiedziano – ale tylko w kulturach nieskażonych zachodnią cywilizacją – że taniec, a szczególnie wirowy, obrotowy, sekwencyjny, jest zaczynem wszechrzeczy. Pisze o tym w swojej książce „Biała Bogini” Robert Graves, poeta, pisarz i badacz tradycji. Przypomina opowieść o Eurynome z mitologii greckiej, która w tańcu stworzyła świat.Najpierw tańczyła na falach praoceanu, oddzielając wodę od niebios. Później schwyciła w dłonie wiatr, który jej towarzyszył i roztarła go. Z tego ruchu wyłonił się wąż (energia męska), z którym się połączyła. Zamiana w gołębicę pozwoliła jej na zniesienie jaja. A kiedy to pękło, wysypało się wszystko, co istnieje: Ziemia, Księżyc, Słońce, Gwiazdy…
To niejedyny mit opowiadający o tańcu jako akcie stworzenia. Podobny jest w mitologii hinduskiej, gdzie występuje Nataradźa – boski tancerz, kreator. W wierzeniach Dogonów z Afryki Zachodniej główną siłą sprawczą kreacji jest wibracja. To samo znajdziemy u Indian, ludów Północy, Japończyków. Koło garncarskie w mitach egipskich to przecież nic innego, jak prawoskrętny wirowy ruch, który ma na celu powołanie do życia kogoś lub czegoś. Dawniej wiedziano, że taniec z intencją przekształca myśli w materię. Tańczono przed bitwą, przed polowaniem, przed wyprawą wojenną. Taniec zagrzewał do walki, przygotowywał mentalnie do stawienia czoła trudnościom.
Tajemnica tańca obfitości znana jest przede wszystkim kobietom. To one przekazywały z pokolenia na pokolenie swoim córkom, wnuczkom, prawnuczkom wiedzę o tańcu, który służył dobrobytowi. Bezpieczeństwu materialnemu, miłości, pokojowi, czyli temu, co dla kobiet zawsze było najważniejsze. A jednak takiego tańca nikt nie uczył wprost. Każda kobieta nosiła i dziś też w sobie nosi tę umiejętność. Jest ona wpisana w jej ciało. I tylko wtedy, kiedy porusza się zgodnie z wewnętrznym rytmem, jest naturalny, a co za tym idzie – skuteczny. Wszelka nauka burzy odwieczny porządek rzeczy: to kobieta kreuje, bo to ona daje życie. Tak mówi w mitologii Hindusów, Parwati, żona Boga Sziwy, gdy jedna z kobiet przychodzi po radę, jak osiągnąć oświecenie. Kiedy Sziwa kreśli przed nią wizję lat medytacji i wyrzeczeń, Parwati tylko się uśmiecha. W końcu przerywa mężowi i mówi: Tylko tańcz, a osiągniesz to samo…
Ruch w prawo i wirowanie jest także charakterystyczne dla tańca Derwiszów. Dla nich to trans, rytualna modlitwa, łączenie się ze Źródłem. A to przecież miejsce wszelkiej obfitości. Kiedyś to wiedzieliśmy, kiedyś z tego czerpaliśmy. Wiedźma Anja z Akademii Ducha, portalu, który pokazuje drogi duchowego rozwoju, uśmiecha się i komentuje w jednym ze swoich filmów na YouTube: „Jak jest niepotańczone, to nie idę spać”.
– Odkąd na nowo odkryłam to w sobie, nie ma dnia, żebym nie tańczyła – zwierza się Ewa, członkini grupy kobiet wspierających się w poznawaniu starej wiedzy, w której znalazły się odkrycia z zakresu ezoteryki i duchowości. – Tańczymy co wieczór. Najpierw decydujemy, w jakiej intencji. To ważne, bo wytworzona przez nas energia musi otrzymać kierunek, inaczej zostanie „przechwycona” na inny, nieznany nam cel… Niekoniecznie pozytywny. To bez znaczenia, że mieszkamy w różnych miejscach Polski i Europy – mówi. – Czas i przestrzeń nie istnieją, łączy nas intencja i moc wytworzonej energii!
Dziewczyny wspierają się, kiedy zachoruje lub wpadnie w kłopoty ktoś z rodziny albo one same znajdą się w trudnej sytuacji. Ale tańczą też dla dobra ogółu. Dla Ziemi, dla wód, lasów... Tańczą z myślą o płonącej Grecji, Australii, dla podniesienia wibracji ludzkości, aby zmniejszyć strach i panikę, tak ostatnio wszechobecną. Taniec daje im poczucie bycia aktywnym. Bierność, bezruch, to stagnacja, to wpisywanie siebie w rolę ofiary. – Jeśli nie wiesz, co robić – tańcz! – mówią.
Jagoda wytańczyła sobie świetną pracę. – Robiłam to codziennie, z wielkim zaangażowaniem, przez 21 wieczorów – mówi i kręci głową. Bo wciąż nie może uwierzyć, że praca marzeń w ambasadzie jednego ze skandynawskich państw sama ją znalazła. – Aż któregoś ranka zadzwonił telefon. Koleżanka pytała, czy nadal byłabym zainteresowana, bo właśnie zwalnia się miejsce. Mało wtedy nie krzyknęłam: podziałało! – A ja tańczyłam, bo marzyłam, by wykupić od kuzynki wiejski dom po babci – mówi Justyna. – Nie chciałam, żeby szedł do obcych ludzi, spędzałam tam każde lato, odkąd skończyłam dwa lata, aż do 17. urodzin. Nie wyobrażałam sobie, że ktoś obcy przejmie dom, ogród, kawałek sadu. Ale nie miałam pieniędzy na wykup. Dziewczyny mi powiedziały: nie myśl o tym, po prostu tańcz. Pieniądze się znajdą! I tak się stało – ciągnie uszczęśliwiona, bo faktycznie spadły jej z nieba. – Dom po babci jest już mój.
Taniec w czerwono-biało-czarnych spódnicach szczególnie znany jest na wschodzie. Dawno temu, na terenach dzisiejszej Rosji, Ukrainy, Białorusi kobiety wiedziały, po co wkładają je do rytualnego tańca. Podobnie jak te, które tańczyły w czerwonych spódnicach w… katedrze Notre Dame, jeszcze całkiem niedawno, bo w latach 70. ubiegłego wieku. Taniec, gdy spotykamy się z samym sobą, w głębokiej obecności, bez lęku i wstydu przed byciem śmiesznym, niezdarnym, ocenianym, sięga do pokładów naszej najgłębszej mocy. Do mocy kreacji, tworzenia. Także w obszarze materii, bo póki co wciąż jest nam potrzebna. – Na warsztatach Medicine Movement po raz pierwszy mogłam się naprawdę otworzyć – zwierza się Agnieszka, która na co dzień tkwi za biurkiem w korporacji. – Tu nikogo nie dziwi, gdy się czołgasz i wijesz po podłodze, a nawet kiedy wyjesz jak zwierzę – tłumaczy. – Tu każdy jest ze swoim ciałem na własnych zasadach, w osobistym rytmie. A stąd już blisko do odkrycia wiru życia. Rytm bębnów przyspiesza. Z rozwianymi włosami, boso, we własnej ekstazie, każdy szuka w tańcu samego siebie. A kobiety na nowo odkrywają, jak łączyć się ze Źródłem, w którym jest Wszystko!
Movement Medicine (medycyna ruchu) – to współczesna szamańska praktyka i praca ze świadomością, w której taniec jest narzędziem kontaktu i komunikacji z ciałem fizycznym, emocjonalnym i duchowym. Szkoła Movement Medicine założona przez Yaacov i Susannah Darling Khan to ścieżka wielu praktykujących, między innymi Anny Sierpowskiej, która mówi: Movement Medicine to praktyka pełnej, świadomej obecności w życiu. Ruch i taniec to medycyna, która pozwala na stawanie się pełnią siebie. To nie tylko ruch ciała fizycznego, ale także emocjonalnego oraz całej naszej Istoty. Gdy dzięki niemu dowiemy się, kim jesteśmy, zaczniemy żyć całym swoim potencjałem. Tańczyć mogą wszyscy niezależnie od obciążeń zdrowotnych, ludzie niepełnosprawni, w każdym wieku. Odnajdują w ten sposób radość, wolność, zdrowsze ciało i lepsze relacje z innymi, a także odnawiają relacje ze światem natury i z Matką Ziemią.
tekst: Natalia Ross
ilustracjA: Joanna Salamon
dla zalogowanych użytkowników serwisu.