XIX w. myto je tylko dlatego, że brudne wyglądały brzydko. Lekarze badali chorych, a zaraz potem przyjmowali porody. I co dziesiąta matka umierała z powodu „gorączki połogowej”, a operacje chirurgiczne wysyłały do raju 80 proc. pacjentów. Ale to przypisywano woli Boga lub ,,kosmosu”!
Nikt dziś z nas nie kpi, gdy wszyscy dokładnie szorujemy dłonie, zakładamy lateksowe rękawiczki, a twarz odgradzamy od wirusów maseczką. A jeszcze nie tak dawno taką prostą antyseptykę uważano za objaw… szaleństwa, a lekarza, który pierwszy wykrył związek pomiędzy brudnymi rękami a roznoszeniem zarazków, jego koledzy po fachu przez lata wykpiwali i w końcu zaszczuli. Półtora wieku temu nie tylko nie znano wirusów, a istnienie bakterii (zwanych wtedy zarodnikami) uważano za mocno wątpliwe. Każdego, kto śmiałby pisnąć, że ropnie, tężec, różyca czy gangrena mogą mieć coś wspólnego z brudnymi rękami, uważano za pomylonego. Jak więc tłumaczono to, że choć operacja się udała, pacjenci umierali po kilku dniach na ropnie narządów wewnętrznych? Co zabijało zdrowe jak rzepy dziewczyny, które w szpitalnych łóżkach rodziły piękne i silne dzieci? „Atmosferyczno-kosmiczno-telluryczne fluidy i powietrzne miazmaty” – brzmiała odpowiedź XIX-wiecznych uczonych głów. Co kryje się za tymi terminami? Ani teraz my, ani wtedy oni… nie mieli zielonego pojęcia. Wyszukane słowa miały jedynie zakryć porażającą niewiedzę świata nauki.
Oddział położniczy Wiedeńskiego Szpitala Ogólnego składał się z dwóch pododdziałów. Bardziej prestiżowy „lekarski” kształcił przyszłych doktorów. Drugi, skromniejszy – tylko położne. Do obydwu trafiały ciężarne dziewczyny z niższych warstw społecznych. One nie mogły sobie pozwolić na poród w domu, z wynajętą położną, a potem kilkudniowe dochodzenie do siebie w łóżku. Trafiały też kobiety rodzące nieślubne dzieci, bez kościelnego błogosławieństwa. W niedziele, wtorki, czwartki i soboty przyjmował je pododdział Pierwszy, czyli „lekarski”, w pozostałe – Drugi.
Już w pierwszym tygodniu pracy na stanowisku młodszego asystenta lekarskiego (był rok 1846) świeżo upieczonego lekarza Ignaza Philippa Semmelweisa zaskoczyło, że przyszłe matki błagają go na kolanach, żeby nie umieszczać ich w „oddziale śmierci” (czyli tym lekarskim), a zamiast tego skierować do mniej prestiżowej Dwójki. Całkiem częste były nawet przypadki, że rodząca już w niedzielę wieczorem czekała, aż wybije północ, byle tylko nie znaleźć się w pododdziale Pierwszym. Niejedna wolała urodzić na ulicy, obok rynsztoka, niż w łóżku szacownej kliniki. Czego się bały?!
Tknięty przeczuciem Semmelweis postanowił sporządzić statystyki zgonów na obu pododdziałach wywołanych plagą tamtych czasów – gorączką połogową. Była to tajemnicza choroba o nieznanej przyczynie – niepokojąco podobna do zakażeń pooperacyjnych. Objawiała się wysoką gorączką i owrzodzeniem macicy, wątroby, nerek, węzłów chłonnych oraz opon mózgowych. Zawsze prowadziła do śmierci w niewyobrażalnych cierpieniach. Młody doktor policzył więc cyferki i… zdębiał. Na Jedynce śmiertelność wynosiła prawie 12 procent. Na Dwójce – 1,33. Skąd ta przepaść?! Przecież pododdziały mieściły się obok siebie, w tym samym budynku!
Zaledwie 28-letni lekarz zaczął szukać różnic w postępowaniu z pacjentkami. I znalazł jedną, za to zasadniczą – pododdział lekarski kształcił przyszłych położników. Zapełniali go więc studenci medycyny, którzy najpierw mieli zajęcia z sekcji zwłok zmarłych na gorączkę kobiet, a potem badali te (jeszcze) żywe. Robili to – rzecz jasna – tymi samymi rękami, zalatującymi słodkawą wonią rozkładu. Dwójka z kolei nie kształciła studentów i nie dokonywano tam sekcji. Ignaz, do niedawna student umiarkowanie zdolny, za to rozrywkowy, wprowadził więc nowe zasady. A właściwie jedną – odtąd wychodzący z kostnicy studenci mieli przed wejściem na oddział dokładnie myć ręce w wodzie z chlorowaną woda. Nakaz ten uznano za fanaberie przemądrzałego asystenta i niepotrzebną stratę czasu, kpiono z niego, próbowano go obejść tak często, jak się dało. Semmelweis przejęty tym, że być może nieświadomie i on wyprawił na tamten świat niejedną położnicę, osobiście pilnował praktykantów wydziału lekarskiego, by myli ręce.
Efekt jego uporu szybko zaskoczył wszystkich. Śmiertelność na Jedynce gwałtownie zaczęła spadać, do ostatecznie niewiarygodnie niskiego, niższego nawet niż ten na Dwójce poziomu, osiągając 1 procent! Zanim jednak do tego doszło, Ignaz wprowadził kolejne restrykcje. Studenci zostali zmuszeni do mycia rąk przed każdym badaniem. A to dlatego, że pewnego dnia zachorowało 12 matek z jednej szpitalnej sali. Okazało się, że najbliższa drzwi, pierwsza, którą badano, ma raka macicy i wielki ropień. To wystarczyło, żeby roznieść zarazę na wszystkie pozostałe kobiety. Wszystkie umarły.
A więc sukces. No… niezupełnie. Zamiast docenić wyniki postępowania swojego asystenta, kierownik Oddziału Położniczego, prof. Klein – który swoją posadę zawdzięczał protekcji cesarskiego dworu – był z niego bardzo niezadowolony. Uważał, że „robi za dużo zamętu” i w ogóle „za bardzo się wymądrza”. Z młodego lekarza drwili więc nie tylko studenci, których wcale nie przekonał spadek liczby zgonów, ale i – za wzorem szefa – inni lekarze. Jak widać, mniej chodziło im o dobro pacjentek, bardziej o własną wygodę. Bo przecież dokładne umycie rąk to tyle pracy i do tej pory nikt takich dziwactw nie robił...
Tezę Semmelweisa, jakoby choroby przenosili sami lekarze, nieświadomie zabijając własnych pacjentów (nazwał ją „infekcją kontaktową”), z oburzeniem i wzgardą odrzuciło też wiedeńskie środowisko naukowe. Zaledwie nieliczni, co światlejsi medycy zaczęli przebąkiwać o przełomie – nie tylko w zapobieganiu gorączce połogowej, ale też zakażeniom pooperacyjnym w ogóle. Ich głos jednak zginął w ogólnych kpinach. By się pozbyć niewygodnego burzyciela starego porządku, Klein doniósł na swego podopiecznego austriackim władzom, że popiera on ideę niepodległości Węgier… Po tym zdarzeniu dla odkrywcy antyseptyki nie było już miejsca w Wiedniu.Wzgardzony, wyszydzony i napiętnowany wrócił do rodzinnego Budapesztu. Zajął się prywatną praktyką i uzyskał tytuł profesora nauk medycznych.
W roku 1851 zgodził się jednak przyjąć – charytatywnie – stanowisko kierownika oddziału położniczego w tamtejszym szpitalu św. Rocha. Wcześniej była to niemal dosłownie rzeźnia. Sale cuchnęły ropą i gangreną, a młode matki, wchodząc tam, żegnały się z życiem. Semmelweis to zmienił. Nakazał personelowi nie tylko mycie rąk wodą z dodatkiem chloru, ale także czyszczenie narzędzi i… wypranie po każdym użyciu prześcieradeł zesztywniałych od zakrzepłej krwi oraz ropy. Z wyegzekwowaniem tej ostatniej rzeczy miał największy problem. Prać bieliznę pościelową? Kto to słyszał?! Szpitalne praczki wzięły się do galopu dopiero, kiedy wściekły Ignaz zwalił dyrektorowi szpitala na biurko stos brudnych prześcieradeł. Na wyniki nie trzeba było długo czekać. W ciągu paru zaledwie miesięcy śmiertelność na oddziale – wynosząca dotąd 13 procent – spadła do 0,9.
Czy kogokolwiek to przekonało? A skąd! Wyniki w prowincjonalnej placówce kwestionowano, samego profesora ignorowano, zaś jego prace naukowe i listy otwarte pisane do największych medycznych sław – wyszydzano. To wszystko doprowadziło Semmelweisa do depresji. Nie dawały mu spokoju wyrzuty sumienia. „Tylko Bóg wie, ile kobiet przeze mnie zeszło przedwcześnie do grobu, zanim zrozumiałem, co je zabija” – mawiał z goryczą. Płakał podczas wykładów, zmuszał położne do składania przysięgi, że będą myć ręce, prześladowała go obsesja, że ktoś chce porwać i skrzywdzić jego dzieci… W efekcie tego, w roku 1865, trafił do zakładu dla obłąkanych, gdzie szybko zmarł na... zakażenie! Miał zaledwie 47 lat. Tuż przed zamknięciem w psychiatryku skaleczył się podczas operacji jednej ze swoich pacjentek. Zabiło go to, czego zwalczaniu poświęcił całe życie.
Była kiedyś dla ludzi świętością. Jej taflę uważano za magiczną granicę między światami żywych a umarłych. Nie bez powodu starożytni Grecy byli przekonani, że dusze tych, którzy odeszli, Charon przewozi łódką przez podziemna rzekę Styks. Słowianie i Wikingowie traktowali ją jak magiczne lekarstwo – obmywali w niej rannych wojowników i chorych. A pierwsi chrześcijanie zanurzali nowo narodzone dzieci.
W najstarszych wierzeniach z wody wyłania się wszelkie życie. Czy nie brzmi to jak XX-wieczne odkrycia biologów i geologów, którzy dowiedli, że pierwsze żywe organizmy wodne powstały 3,5 mld lat temu, a pierwsze lądowe (które z wody wyszły) – nieco ok. 350 mln lat temu? Tyle że starożytni uczyli o tym już całe tysiąclecia wcześniej…
Ta prosta wiedza służyła ludzkości aż do czasów rzymskich, a umarła zupełnie we wczesnym średniowieczu. Przywleczone z wypraw krzyżowych zarazy spowodowały, że czysta woda i mycie się stało się nagle czymś pogardzanym, niebezpiecznym i bezbożnym. Ci, którzy myli się zbyt często, byli podejrzani o herezję (Żydzi i Arabowie odziedziczyli po Egipcjanach i Grekach rytualne ablucje, a to przecież innowiercy!). Tych, którzy ją pili, uważano za szaleńców ryzykujących zdrowiem lub biedaków, których nie stać na wino.
A medycy? Oni też nie mieli wody w poważaniu. Bitewne rany, wrzody, guzy nowotworowe – przyżegano rozpalonym żelazem lub wrzącą oliwą. I bardzo się dziwiono, że w koszmarnych ranach oparzeniowych rozwija się gangrena. Dopiero w XVI wieku wojskowy medyk – Ambrose Paré – uświadomił sobie ze zgrozą, że podczas bitwy skończyła mu się oliwa. Z braku innych możliwości zaczął więc obmywać rany żołnierzy wodą. I ze zdumieniem odkrył, że w przeciwieństwie do tych, których wcześniej parzył oliwą, większość z nich wyzdrowiała!
To jednak niczego medyków nie nauczyło. Pomiędzy kolejnymi operacjami wycierali skalpele w sztywne od zaschłej ropy i krwi fartuchy. Nie myli rąk, nie prali prześcieradeł, przechodzili bez obaw od stołu sekcyjnego do operacyjnego. I ich pacjenci umierali. Nie przejmowano się nimi zbytnio. Wszystko tłumaczono wolą niebios. Gdy ktoś miał głęboką ranę ręki lub nogi – kończynę czym prędzej odcinano, zanim będzie za późno. Toteż kiedy w 1866 roku na uniwersytecie w Glasgow prof. chirurgii Joseph Lister zamiast ucinać, zaczął leczyć głębokie zranienia kończyn i rany pooperacyjne, przemywając je, a potem zakładając opatrunki nasączone roztworem karbolowym – zaczęto mówić o cudach. Bo jego pacjenci, zamiast skonać w gorączce i zalewającej ich ropie lub do końca życia patrzeć na swoje kikuty – wychodzili ze szpitala o własnych siłach! Cali i zdrowi! Dziś to wydaje się takie proste! Wystarczyło przecież zaufać nowym i porzucić stare przyzwyczajenia! Ale zadufanie głupców u władzy i ich dbających tylko o siebie potakiwaczy sprawiło, że ponowne odkrycie antyseptyki zajęło nam dwa tysiąclecia. Aż do lat 90. XIX w., kiedy świat medycyny, za sprawą prowincjonalnego lekarza Roberta Kocha, na własne oczy ujrzał chorobotwórcze mikroby. I zrozumiał nareszcie, że te da się zabić antyseptykami i spłukać wodą.
To nie koniec baśni o powrocie medycyny do korzeni. Wiemy już, ze szorowanie rąk chlorowaną wodą i sterylizowanie narzędzi w karbolu przyniosło spektakularną poprawę. W pewnym angielskim szpitalu odnotowano, że śmiertelność po amputacjach spadła z ok. 44 proc. do 11,5, a z 78 proc. przy operacjach jamy brzusznej do 10 proc. Sukces! Bo podobnie było na całym świecie. Ale jak spojrzeć w oczy tym nielicznym, którzy wciąż umierali na zakażenia? Za sprawą Kocha narzędzia chirurgiczne zaczęto odkażać gorącą parą wodną (znów woda!), ręce lekarzy myto już nie tylko roztworem chloru, ale też szczotkowano, mydlono i nacierano spirytusem. Przynosiło to coraz lepsze efekty, ale procent pacjentów, których zabijały zakażenia, wciąż oscylował wokół wyniku dwucyfrowego. Dynamicznie rozwijająca się gałąź wiedzy nazwana antyseptyką miała jakąś słabość. Tylko jaką?
Odkrył ją, dość przypadkowo, pod koniec XIX wieku, prof. chirurgii na Uniwersytecie Johna Hopkinsa w Baltimore William Halsted. Ten genialny lekarz miał jedną drobną przywarę. Otóż w trakcie badań nad znieczuleniem miejscowym uzależnił się od stosowanej do niego kokainy. Narkotyk omal nie zniszczył jego kariery i zmusił do poddania się kilku kuracjom odwykowym. Na szczęście Halsted wyszedł z nich zwycięsko – zamieniając nałóg kokainowy na uzależnienie od papierosów i kawy po turecku. W wieku 37 lat stał się też dość nieznośnym dla otoczenia pedantem. Jego ubiór, wystrój mieszkania, no i sposób parzenia ukochanej kawy musiały być dokładnie takie, jakie sobie zamarzył. I okazało się, że idealną „małą czarną” jest w stanie zaparzyć mu tylko jedna osoba na świecie – przełożona pielęgniarek na sali operacyjnej jego szpitala, panna Karolina Hampton.
Była dziewczyną piękną i dystyngowaną. Po prostu dama! Podstarzały (jak na owe czasy) i lekko zdziwaczały kawaler zakochał się więc w niej bez pamięci. Z wzajemnością! Para wzięła ślub w 1890 roku. Zanim jednak w czerwcu zagrano im marsz Mendelssohna zimą 1889/90, skórę na pięknych i smukłych dłoniach panny Hampton zaatakowała egzema. Niestety, był to powszechny efekt długiego stosowania przedoperacyjnej dezynfekcji rąk. Substancje odkażające drażniły personelowi skórę. W przypadku panny Hampton wypryski, krosty i przesuszenia sunęły jednak w górę, przenosząc się z dłoni na ramiona! Kto wie, jak daleko dotrą?
Nie był to jednak problem jedynie estetyczny. Pielęgniarka z łuszczącą się na dłoniach skórą nie mogła asystować przy zabiegach. Pannie Hampton groziło więc odejście z bloku operacyjnego, a w dalszej konsekwencji – w ogóle ze szpitala. Halsted uznał, że nie może dopuścić do zniknięcia ukochanej z jego otoczenia. A poza tym – kto parzyłby mu kawę? Pewnego dnia wręczył więc przyszłej żonie niecodzienny prezent – parę rękawiczek. Nie był to jednak fragment damskiej garderoby, bo rękawiczki były zrobione z niezwykle cienkiej i elastycznej gumy. Do tej pory – świat takich nie widział! Te używane dotychczas przez patologów przy wykonywaniu sekcji nie nadawały się do operacji. Były grube, szorstkie i sztywne. A te, od Halsteda, po założeniu stawały się drugą skórą! Okazało się, że zakochany profesor zwrócił się o ich zaprojektowanie i wykonanie do nie byle jakiej firmy – Goodyear Company. Odtąd Karolina nakładała je do każdego zabiegu (sterylizowano je parą), a jej przypadłość zaczęła szybko znikać. Co więcej, zauważono, że ręce tak oddzielone od pacjenta prawie nie roznosiły zarazków. I tak kolejny milowy krok w dziejach antyseptyki i medycyny dokonał się dzięki sile miłości!
Tekst: Zbigniew Zborowski
Fot.: Shutterstock,
dla zalogowanych użytkowników serwisu.