Strona 1 z 2
Kim on jest? Aniołem Stróżem, duchem bliskiej osoby, wytworem umysłu, halucynacją wywołaną wyczerpaniem? Himalaiści w sytuacjach zagrożenia często odczuwają obecność niewidzialnego towarzysza. To on ratuje im życie.
Słynny himalaista Krzysztof Wielicki opowiadał kiedyś, że podczas samotnej wspinaczki na ośmiotysięcznik Shisha Pangma miał przy sobie bezcielesnego partnera. „Ten drugi" wyraźnie się nim opiekował, pilnował kroków, wskazywał drogę. Jego obecność była tak namacalna, że Wielicki, mimo pełnej świadomości, że ten partner jest tylko wytworem jego niedotlenionego mózgu, po ugotowaniu herbaty machinalnie rozlał ją do dwóch kubków.
Takiej obecności doświadczał w górach jeszcze kilkakrotnie. „Ktoś" był z nim podczas samotnych wspinaczek na Dhaulagiri, a także na jego ostatnim ośmiotysięczniku – Nanga Parbat. Na jednym z biwaków nieistniejący towarzysz przez całą noc leżał obok niego w namiocie.
Na jednej linie z duchem
Podobne relacje wspinaczy przebywających samotnie w himalajskiej „strefie śmierci" znane są od dawna. W 1933 roku opowiadał o tym brytyjski himalaista Frank Smythe, członek jednej z pierwszych wypraw próbujących zdobyć Mount Everest. Po śmierci partnera utknął kilkaset metrów od szczytu, zbyt słaby, by kontynuować wspinaczkę. Wydawało mu się, że nie zdoła ujść z życiem. Nagle odczuł czyjąś obecność. „Miałem silne przekonanie, że ktoś mi towarzyszy. Czułem, że jestem z nim związany liną i, gdybym się pośliznął, on by mnie złapał" – wspominał później.
reklama
I chociaż Smythe nikogo nie widział, uczucie było tak przemożne, że gdy wyjął z plecaka kawałek ciasta, przełamał go na pół i próbował podać towarzyszowi, który szedł za nim. Nie miał wątpliwości, że przeżył, ponieważ był z nim ktoś, kto nie pozwolił mu zginąć.
Nieistniejący alpinista towarzyszył również w 1953 roku pierwszemu zdobywcy Nanga Parbat,
Hermannowi Buhlowi. Na szczycie stanął po ogromnych zmaganiach – ostatnie 1300 metrów szedł samotnie. Jak pisze w swojej książce, przez większość czasu miał uczucie, że wspina się z partnerem, który go asekuruje. Choć wiedział, że nikogo przy nim nie ma, wrażenie nie mijało. Ta obecność zmuszała go do podwójnej ostrożności. Wiedział, że jeśli popełni błąd i spadnie, pociągnie za sobą partnera...
Co ciekawe, choć go nie widział, to czasem go słyszał. Gdy zadawał sobie w myślach jakieś pytanie, słyszał głos, dający na nie odpowiedź. Był to głos znajomy, lecz Buhl nie potrafił go zidentyfikować.
W chwilach gdy wycieńczony alpinista padał na śnieg, pragnąc zasnąć i już się nie obudzić, głos wołał go po imieniu. Mobilizowany w ten sposób Buhl, dowlókł się do miejsca, gdzie dostrzegli go partnerzy z bazy. Był uratowany.
O doświadczaniu czyjejś pomocnej obecności mówi też wielu współczesnych alpinistów.
Chris Bonnington, gdy w 1985 roku samotnie wchodził na szczyt Mount Everest, ujrzał tam swego partnera z wcześniejszych wypraw, który zachęcał go do pośpiechu.
Reinhold Messner w czasie dramatycznego odwrotu spod Nanga Parbat, gdzie zginął jego brat, widział idącego obok milczącego alpinistę, który mu pomagał.
Kryzysowy towarzysz Kim jest ten towarzysz? Aniołem Stróżem, duchem bliskiej osoby, wytworem umysłu, halucynacją wywołaną wyczerpaniem? Niektórzy himalaiści są przekonani, że to interwencja istoty opiekuńczej z innego świata. Jednak większość szuka wyjaśnienia w halucynacjach spowodowanych deterioracją mózgu na dużych wysokościach, którą wywołuje niedotlenienie i skrajne zmęczenie.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.