Wspiąć sie do nieba

Alpiniści czy grotołazi doskonale znają ten stan: gdy umysł wnika do nierealnego wymiaru, uwalniając się od ciała. Wysoko w górach lub głęboko w jaskini człowiek staje sam wobec Wszechświata; zmaga się z nim lub mu ulega... 

Wspiąć sie do nieba Zjeżdżałem po linie w czarną bezdenną czeluść. Pochłaniany przez noc i wibrujące dudnienie wodospadu, opluwany jego lodowatymi bryzgami, ogłuszony rykiem przewalającej się wody, gnającej gdzieś do wnętrza Ziemi.

W łoskocie rozsadzającym głowę wpadłem do jeziora. Zmrożony do szpiku wyplątałem się z liny i desperackimi ruchami płynąłem na oślep do brzegu. Zdrętwiałe z zimna golenie uderzyły o głazy. Pełzałem po nich, brnąłem po kolana w spienionym strumieniu, aby razem z nim znowu skoczyć na linie w otchłań kolejnego jeziora i nurkować. Płynęły godziny wiecznej nocy, z każdą setką metrów w dół słabły moje więzi ze światem słońca i ludzi.

Coraz mniej byłem człowiekiem. Dysząc na mokrych głazach zamieniałem się w płaza, potem w bezmózgiego stwora napędzanego podświadomym nakazem: dalej, w dół, nie ustawaj! Z wolna przestałem odczuwać ciało - to wynik śmiertelnego znużenia. Wibrowałem wraz z żywiołami jaskini. Pięć godzin, osiem, dziesięć...

Zmieniłem stan istnienia, rozpadłem się na cząstki i tak stopiony z substancją Wszechświata przeniknąłem do innego wymiaru. Stałem się tylko duchem, myślą, wolny od ciężarów. Takim chciałem pozostać i obcować z bytami, którymi zapełniała się dokoła przestrzeń. Duchy skał i wody, kamieni i mroku, przeciągów i kropel ożyły. Wszystko wokół przemawiało do mnie: jesteśmy tacy sami.

Powróciłem z najgłębszych jaskiń Ameryki. Wkrótce wraz z Wandą Rutkiewicz mieliśmy wspólną konferencję prasową. Ktoś zadał pytanie: podążacie w przeciwnych kierunkach - jedno wzwyż, ku słońcu, drugie w dół, ku wiecznej nocy. Czy jest coś, co łączy te dwie pasje, podobne przeżycia, których szuka alpinistka i grotołaz? Wymieniliśmy z Wandą porozumiewawcze spojrzenia. Wiedziałem, że pomyślała to samo, i że żadne z nas za nic tego nie opowie! Opędziliśmy się jakimś banałem o sprawdzaniu siebie, potrzebie zdobywania...

Ale potem zostaliśmy sami i przy filiżance kawy opowiedziałem jej o swoich doznaniach. Znała doskonale ten stan, gdy skrajny wysiłek, brak tlenu, zmęczenie, głód, zimno, odwodnienie i promieniowanie sprawiają, że nierzeczywistość przesiąka do głowy, umysł wnika do nierealnego wymiaru, otrząsa się z codzienności i uwalnia od ciała. Mówiła, że i ona zanurza się w tym odmiennym istnieniu. Wysoko na grani staje się czystą myślą i jedynym pragnieniem: podążać do góry, zgłębiać całą dziwność takiego istnienia, tego stanu, odkrywać, do czego on prowadzi! Wtedy właśnie, wśród świateł i cieni, osobliwych dźwięków i śnieżnej kurzawy, poczynają pojawiać się ulotne postacie. Idą, wokół otaczają, czasem przemawiają.

reklama

Wanda RutkiewiczWanda Rutkiewicz

"Gdy jestem tam sama, pośród skał i lodów - wspominała Wanda - nieraz odzywam się do nich. Mówię w głąb kaptura, choć nie wiem, kim są i dlaczego wraz ze mną powłóczą w śniegu nogami, przewiewane wichurą, prześwietlane blaskiem lodowych pancerzy. Czasem myślę, że to polegli alpiniści, chcący raz jeszcze ze mną przeżyć swą przygodę; czasem, że to duchy przyciągnięte przez mój podświadomy umysł, który przebija się do tamtego wymiaru, świecąc w nim jak latarnia moim skoncentrowanym pragnieniem, chęcią dotarcia do szczytu. Czuję, jak napina się coraz cieńsza błona, dzieląca świat materialny od krainy ułudy, jak zbliżam się do niej, jak igram z tą granicą."

Powiedziała jeszcze coś ważnego, nie wiem, czy powtórzyła to komuś poza mną lub o tym napisała. Wyznała, że czasem ma wrażenie, iż największe osiągnięcia w górach, wykraczające poza granice możliwości człowieka, dokonują się wtedy, gdy umysł alpinisty przeniknie do innego wymiaru. Do obszaru myśli, w którym dla ducha wszystko jest możliwe, nawet przeprowadzenie ciała przez ostateczne bariery...

Krzysztof Wielicki, zdobywając Nanga Parbat, dopiął tego w stanie zbliżonym do transu. Opowiadał mi, że znalazł się u stóp góry jako jedyny w okolicy. Wyjechały już wszystkie, bez powodzenia oblegające szczyt, wyprawy, zeszli z hal do wiosek pasterze z jakami. Świadomość, że został sam na sam z monstrualną skalną piramidą, "Górą Mordercą", która pochłonęła więcej ofiar niż jakikolwiek inny szczyt w Himalajach, wpłynęła na stan jego umysłu. Nie chodziło o dawkę adrenaliny. Znalazł się w innym świecie. Przeżywał to, co samotnym wyczynom nadaje szczególny smak i nieopisany urok.

Człowiek staje sam wobec całego Wszechświata. Nie ma żadnego wsparcia, osłony, pomocy. Nagi staje wobec żywiołów, skał, wodospadów, lodowców, zawieruchy, mrozu, huraganu. Wyostrzają się zmysły. Wzrok, węch i słuch odbierają już nie tylko piękne czy złowrogie widoki, ale sygnały od minerałów, gazów, wibracji, promieniowań, krystalicznych świateł, chmur, obłoków lodowego pyłu, w których człowiek się zanurza coraz bardziej świadomy, że to nie miejsce dla ludzkiego ciała.

Więc jeśli chce tam zostać, musi ciała się pozbyć. Ono przestaje go słuchać, więc zapomina o nim i dąży tylko duchem, myślą prowadzącą w górę. W tym wyższym stanie istnienia nieczułymi stopami i dłońmi czepia się skał. Ale głową jest w innym wymiarze, w niebie. Wyzwolony nabiera pewności, że to jest prawdziwe życie i do takiego został stworzony.

Maciej Kuczyński"Po całonocnej wspinaczce lodowymi żlebami - opowiadał Krzysztof - znalazłem się o brzasku na wysokości 6100 metrów n.p.m., gdzie rozbiłem namiot. Czułem się oszołomiony. Spuchł mi policzek, wrzód na szczęce nabrzmiał i pulsował. Zażyłem naraz cztery pastylki antybiotyku. To wszystko wraz z niedotlenieniem sprawiło, że popadłem w dziwny stan umysłu: ni to snu, ni jawy. Półprzytomny, ogłuszony znalazłem się w obcym świecie i nie swoim ciele. Przetrwałem do wieczora w namiocie, topiłem śnieg na kuchence obcymi rękami, piłem nie swoimi ustami. Pojawił się towarzysz bez płci, bez twarzy, ktoś, z kim próbowałem rozmawiać i nalewałem mu herbatę do drugiego kubka.

Łapałem się na tym, pojmowałem, że muszę się mylić, tłumaczyłem sobie, że jestem sam w namiocie, a za chwilę robiłem to samo, dzieląc porcje na dwoje - tak realna i oczywista była ta niewidzialna obecność. Zresztą nie dziwiłem się temu. Przeżywałem to już na Dhaulagiri i Shisha Pangma, gdy mózg zatruty zmęczeniem wprowadzał mnie do nierealnego świata i ukazywał towarzysza, z którym próbowałem się naradzać co do wyboru drogi. Podobne doświadczenia mieli inni. Reinhold Messner przywykł do pojawiania się bezcielesnego towarzysza wspinającego się przy nim."

Nie były to złudzenia, halucynacje, majaki, mylące twory mózgu. Alpiniści wiedzą, że w tym ostatecznym stanie, gdy torturowane ciało umiera, umysł przenika do transcendentalnego wymiaru, który, jakby oddzielony cienkim welonem, prześwituje zza niego. Wówczas szósty zmysł zaczyna dostrzegać sunące tam cienie, ulotne byty, które zaczynają się zbliżać, przyłączać i towarzyszyć we wspinaczce. Marek Kamiński w samotnej drodze do bieguna południowego przez osiem tygodni miał za towarzysza tylko swój cień. Choć też skrajnie zmęczony, nie przenikał do tych głębszych poziomów, być może dlatego, że był odżywiony, odpoczywał w nocy, a korze mózgowej nie brakowało tlenu.

Jednak i on po tygodniach katorżniczego pełzania po lodowych polach w niemal nierzeczywistym krajobrazie bieli, bez konturów, bez stron świata, wchodził w trans i posuwał się naprzód w dziwnym osłupieniu. Czuł całym sobą, że stąpa po zakrzywionej powierzchni globu zawieszonego w przestworzach, który jakby zmalał pod jego nogami. Wyczuwał jego nachylenie i wspinał się na biegun, niby na szczyt olbrzymiego balonu. Przez wiele dni miał obsesję na punkcie swego cienia. Ta uczepiona butów sylwetka, sunąca po śniegu, nabrała osobowości.

Stała się towarzyszem, niemal przyjacielem dążącym wraz z nim do celu. Przemawiał do niego serdecznie, rozglądał się za nim, żegnał, gdy gasło słońce i czekał na powrót o wschodzie. Dziwne rzeczy działy się z ciałem. Miał wrażenie, że nogi niezmiernie wydłużone, jak piętrowe szczudła, unoszą go wysoko nad śniegiem, a gdzieś daleko w dole suną stopy uwiązane do desek. Unosił się coraz wyżej, w coraz bardziej zniekształconej postaci, w otoczeniu "białej ciemności".

Przed dwoma laty w Meksyku, na zebraniu Klubu Andyjskiego, poznałem Carlosa Carsolio, czwartego zdobywcę Korony Himalajów i ostatniego człowieka, który rozmawiał z Wandą Rutkiewicz. Żalił się, że prasa, także w Polsce, próbowała obarczać go winą za jej zaginięcie. Kiedy on schodził już ze szczytu Kangczendzengi (8578 m), ona, niezmiernie wolno i z wielkim wysiłkiem, o zbyt późnej porze, dopiero podchodziła. Zarzucano mu, że jej nie zawrócił, nie przekonał, a nawet nie zmusił do zejścia razem z nim do obozu. Nie mógł tego zrobić - tłumaczył.

- Kto decyduje się na wspinaczkę powyżej 8 tysięcy metrów, sam walczy o przeżycie. Wie o tym i od nikogo nie wymaga pomocy za cenę śmiertelnego ryzyka. Mnie Carsolio powtórzył, że oczywiście nie mógł użyć siły, a perswazja na nic się nie zdała. Wanda dała mu do zrozumienia, że to jej świadomy wybór. I to bynajmniej nie z chęci "odejścia na zawsze w pełni sił i chwały", jak ktoś sugerował w prasie. To była silna determinacja, heroiczna próba zaatakowania ostatniej granicy, zmierzenia się z najwyższym ryzykiem, z tym stanem organizmu i ducha, które zazwyczaj skłaniają do odwrotu.

Gdy dzisiaj się nad tym zastanawiam, zaczynam ją rozumieć. Być może pełzając po świetlistej grani, pojęła w pewnej chwili, że nie musi wrócić za wszelką cenę. Kiedy zrozumiała, że alpinizm dotąd uprawiany to w istocie strachliwe próby wejrzenia do wnętrza absolutu, oszukańcze próby, ze wstępnym założeniem, że zostaną przerwane tam, gdzie kończy się góra lub ciało odmawia posłuszeństwa, postanowiła się z tym zmierzyć.

Zechciała wyjść spod władzy ciała i próbować przetrwać jako wyzwolona świadomość. Zerwać choć na chwilę z prymitywnym istnieniem, z szorstką materią i znaleźć się w Eterze. Kroczyła więc dalej, coraz mniej ciałem, coraz bardziej duchem, aż przeszła na jego stronę, przeważyła szalę i dalej się wznosząc, już ponad szczytem, na zawsze odeszła w himalajskie niebo. I wobec tego, co teraz widzi i odkrywa, jest nicością, małością, marnością i niczym.


Maciej Kuczyński
fot. autor / PAI

Źródło: Wróżka nr 3/2003
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl