I po bólu !

Najlepiej radziła sobie z nim magia. Aż uznano, że człowiek ma cierpieć i pod groźbą gniewu bożego nie wolno sięgać po magiczne sposoby. Dziś znów nie „musi boleć”. Prastarą magię ożywiono w nowoczesnych laboratoriach.

 

Rolf zwany „Piechurem” – z powodu ogromnego wzrostu nie mógł dosiadać konia – był wojowniczym wikingiem w czasach panowania Haralda Pięknowłosego (przełom IX–X w.). I, jak głosi legenda, podczas jednej z bitew odniósł tak straszliwą ranę, że z rozłupanego torsu wyglądały płuca. Ale nie czując bólu, walczył dalej. Po zwycięstwie przywołany do niego mag leczył go naparami i ziołowymi okładami. Okazały się tak skuteczne, że Rolf nie tylko przestał cierpieć, ale też szybko wyzdrowiał.

Lulek czarny czy czarna magia?

 

Magia? Oczywiście, ale związana z siłami natury. Współczesne badania archeologiczne i toksykologiczne grobów z czasów wikingów ujawniają, skąd magowie i szamani czerpali swoją moc. Pozostały po nich naczynia, w których przyrządzali swoje mikstury, bo po śmierci razem z nimi byli składani do grobów. To na ich ściankach zachowały się resztki leczniczych ziół, które stosowali. Okazało się, że ból leczyli wywarami i maściami z lulka czarnego (Hyoscyamus niger). Wojownicy zażywali go nie tylko po odniesieniu ran, ale i przed walką, by uodpornić się na ból. Do znieczulenia przy zabiegach chirurgicznych – nastawianiu kości, zszywaniu bardzo głębokich ran i w pierwszych dniach po takich operacjach – sięgali po mak lekarski (Papaver somniferum) sprowadzający sen oraz otępienie. Rany przyżegali (wypalali) rozgrzanym żelazem, co zatrzymywało krwawienie i odkażało. Następnie przemywali je przegotowaną (!) wodą i nakładali opatrunki nasączone wyciągami z ziół. Arcydzięgiel litwor (Archangelica officinalis) łagodził ból, a przy okazji pobudzał odbudowę naczyń krwionośnych. Okład z tłuczonego pora i bulwy lilii schładzał wypalone rany i redukował blizny. Babka, żywokost i miód działały kojąco i przeciwzapalnie. A kiedy wdało się zakażenie, stosowali mieszankę szaleju jadowitego (Cicuta virosa) i szczwołu plamistego (Conium maculatum), które zwalczały bakterie. Ale były też trucizną porażającą oddech. Wszystkie te terapie stosowali też Słowianie, bo obie kultury przenikały się i uzupełniały. Poprzednie tysiąclecie to jednak bliska przeszłość. Leczenie bólu za pomocą magii ma znacznie dłuższą historię.

11 tysięcy lat znieczulania

 

Zdaniem badaczy sztuki naskalnej i szamanizmu rysunki odkryte w jaskiniach południowej Algierii, w libijskim Tadrart Akakus, w hiszpańskim Pla de Petracos i włoskim Valcamonica przedstawiają narkotyczne wizje wywołane środkami psychoaktywnymi. Mimo dzielących je odległości – geograficznych i czasowych (powstały w ciągu kilku tysięcy lat) – są do siebie podobne, choć namalowano je pod wpływem „dragów” wytworzonych z różnych roślin. Majowie szprycowali się ayahuasca (z halucynogennych grzybów) i szałwią wieszczą (Salvia divinorum). Hindusi, Scytowie i Grecy konopiami, Słowianie i Germanie nie gardzili wyciągiem z muchomora, a Egipcjanie i Minojczycy – opium. W święto Kupały Słowianie wrzucali do ognisk wszystko, co wydzielało substancje eteryczne, by móc tańczyć, kochać się i mieć wizje do białego rana. Temu właśnie służyły m.in. naturalne narkotyki – oderwaniu się od rzeczywistości, spotkaniom z duchami przodków, przewidywaniu przyszłości, zyskiwaniu nadludzkiej siły. Ale sięgano po nie także, gdy pojawiał się ból wywołany chorobą, raną lub zabiegiem operacyjnym.

Pierwsze przekazy pochodzą z pradawnego Sumeru, który pod koniec IV tysiąclecia p.n.e. stworzył wysoko rozwiniętą cywilizację. To tam pojono roztworem opium chorych, rannych oraz… płaczliwe dzieci. Po ten środek znieczulający sięgali też Egipcjanie, dorzucając do mikstury wyciąg z lulka czarnego, szczwołu plamistego, sałaty jadowitej i konopi indyjskich. Tymi ostatnimi łagodzono cierpienie w Chinach (5 tysięcy lat temu!), w Indiach i Grecji. W Tebach (3 tys. lat temu) spisano traktat, jak stosować opium do zmniejszania bólu. Metodę rozwinął Hipokrates i żyjący 600 lat później Galen, który znieczulał swego pacjenta, cesarza Marka Aureliusza, sokiem z nacinanych makówek. To ten rzymski lekarz pozostawił po sobie całą gałąź wiedzy, nazywaną Galeniką, o sporządzaniu leków z roślin, a zwłaszcza z maku. Rozwijali ją jego następcy: św. Ambroży (IV w.) czy Marcellus Empiricus (przełom IV i V w.). Tak było w Europie i Azji. Natomiast w prekolumbijskiej Ameryce medycy i magowie zwalczali ból liśćmi krzewu Erythroxylon coca, zawierającymi kokainę.

Tysiąc lat temu Bernardyni z klasztoru Monte Cassino opracowali wyciąg (o zapomnianym już składzie), którym nasączali gąbki przykładane do twarzy operowanego, które wprowadzały go w błogi (i bezbolesny) sen. Podobnych ekstraktów używał perski lekarz Awicenna, który pomieszał wyciągi z lulka czarnego, szczwołu plamistego, sałaty jadowitej i bielunia. Eliminowały ból w czasie zabiegów chirurgicznych i podczas rekonwalescencji. Wśród afrykańskich wojowników popularny był natomiast khat – znoszący ból, ale niezaburzający świadomości. Napój ten zawierał silnie pobudzający alkaloid. Podobnie jak popijany przez azteckich wojowników w Ameryce Południowej peyote.

Cierpieć w pokorze?

 

Komu to przeszkadzało? Ano średniowiecznym świętoszkom. To oni uznali chorobę i ból za dopust boży. Człowiek miał cierpieć w pokorze i pod groźbą gniewu bożego nie sięgać po magiczne sposoby, by go złagodzić. Bo magia to grzech śmiertelny. A do niej zaliczało się leczenie ziołami. Magów, druidów i wiedźmy zepchnięto w otchłań potępienia. O ile jeszcze we wczesnym średniowieczu doceniano w Europie dzieła Galena i Hipokratesa, o tyle później odrzucono wszystko, co świeckie. Aż do połowy XIX w. z pogardą traktowano dawne sposoby łagodzenia bólu. Zielarki, z etykietką wiedźmy, palono na stosach, niszczono nieprawomyślne księgi, wymazywano prastarą wiedzę. Takie barbarzyństwo rozniosło się po świecie. Wszędzie zatriumfowała jedynie słuszna idea – musi boleć!

Co to był za ból!

 

Za odpowiedź niech posłuży opis operacji chirurgicznej w General Hospital w Massachusetts, wykonanej w roku 1823 młodemu pacjentowi choremu na raka języka (opis z książki „Stulecie chirurgów”). „Gdy młody człowiek usiadł na krześle, zjawił się za nim pielęgniarz z przenośnym piecykiem, w którym tkwiło kilka rozpalonych do  białości żelazek. Pielęgniarz tak ustawił piecyk, że nieszczęsny młodzieniec nie mógł go widzieć. Warren (chirurg) w lewej ręce trzymał obcęgi, w prawej skalpel. Kazał chłopakowi wysunąć język. Lewa ręka Warrena uchwyciła go obcęgami. Młody człowiek usiłował cofnąć język, ale obcęgi już nie puściły. Warren wyciągnął go na całą długość, gdy równocześnie pacjenta trzymał z tyłu wielki i silny mężczyzna. Ułamek sekundy później ręka Warrena uzbrojona w nóż wykonała cięcie i amputowana część języka plasnęła na podłogę. Z kikuta trysnęła krew. Wtedy pacjentowi zakryto oczy, a Warren sięgnął po żelazko i przytknął rozżarzony metal do krwawiącej rany. Rażony straszliwym bólem pacjent rzucił się w tył, ale chirurg postępował za nim, wciąż przytykając żelazo do rany. Po sali rozszedł się swąd przypalonego ciała. A kiedy krew przestała cieknąć, puszczony z objęć chłopak przycisnął obie ręce do twarzy, wydając nieartykułowane dźwięki, skoczył na równe nogi i zatoczył się jak ślepiec”.

Tak wyglądały operacje jeszcze w pierwszej połowie XIX w. Najlepszym chirurgiem był zatem ten, kto operował szybko. Bo potworny ból, jaki fundowali swoim pacjentom lekarze, powodował, że część z nich umierała z szoku lub popadała w szaleństwo. Wytworzyła się nawet swoista rywalizacja wśród medyków. Rekordzista, prof. Robert Liston z Kolegium Uniwersyteckiego w Londynie, potrafił amputować nogę na wysokości uda w ciągu zaledwie 26 sekund! I wtedy, za sprawą nieśmiałego rudowłosego dentysty Horacego Wellsa z miasta Hartwig w Stanach Zjednoczonych – wszystko się zmieniło.

Operacja na gazie… rozweselającym

 

 

Najpierw był cyrkowy pokaz. To podczas niego w 1844 r. z widowni proszono na scenę dżentelmenów o nieposzlakowanej opinii, by oddychali „gazem rozweselającym”. Podtlenek azotu, bo taka była jego chemiczna nazwa, znany był od 1772 r., kiedy to wyizolował go Joseph Priestley, filozof, prezbiteriański duchowny i pasjonat chemii. Zupełnie nie znał się na medycynie. Dopiero w mocno już dojrzałym wieku zainteresował się czymś, co jeszcze sto lat temu nazwano by alchemią. Fascynowało go odkrywanie różnych rodzajów „powietrza” i ich magiczne działanie na organizm człowieka. To on jako pierwszy wyizolował czysty tlen, chlorowodór, amoniak i… wodę sodową. A także podtlenek azotu. Nikt wtedy nie wiedział, co z tym zrobić, więc „gaz rozweselający” (podtlenek azotu) stał się na początku XIX w. atrakcją cyrkową. Bo po wzięciu kilku wdechów tego gazu ludzie najpierw zapadali w drzemkę, by po chwili zbudzić się w radosnym, a nawet frywolnym nastroju. Czysta magia! Choć w jarmarcznym wydaniu.

Taki właśnie pokaz obserwował wraz z małżonką Wells. Na scenie tarzali się ze śmiechu stateczni obywatele – tańczyli, śpiewali, robili z siebie błaznów. Co za uciecha! W pewnym momencie stomatolog jednak zauważył, że jeden z uczestników zabawy, Samuel Cooley, bardzo mocno uderzył golenią w ostry kant ławki. Pociekła krew… lecz Cooley w najlepsze dalej się bawił. A kiedy po występie Wells zapytał go o samopoczucie, w ogóle nie pamiętał zranienia. To było to! Już kilka tygodni później Horacy wkroczył do sali operacyjnej, gdzie głównym chirurgiem był John Collins Warren (ten od amputacji języka) z aparaturą do wdychania podtlenku azotu. Zebrane na widowni audytorium patrzyło z ciekawością na „pierwszą w świecie bezbolesną operację”. Tamtego dnia Warren miał dokonać trepanacji czaszki u otyłego mężczyzny, który nadużywał alkoholu. Wells podał mu rurkę z gazem, a po chwili chirurg przystąpił do pracy. I… pacjent zawył z bólu!

„Szwindel! Szwindel!” – ryknęli śmiechem widzowie, a zawstydzony stomatolog uciekł ze szpitala. Nie mógł zrozumieć, co się stało? Przecież od pamiętnego pokazu cyrkowego stosował „gaz rozweselający” już u kilkunastu swoich pacjentów! Zdążył nawet zasłynąć w Hartwig jako „doktor, który wyrywa zęby bez bólu”. Nie wiedział jeszcze wtedy, że ludzie z nadwagą, a do tego po alkoholu, znacznie słabiej reagują na narkozę.

Zbawienny eter

 

Niedługo po tym, bo już 16 października 1846 r., na tej samej sali operacyjnej i w obecności tego samego chirurga,stanął były praktykant Wellsa, niejaki William Morton. Ten młody dentysta studiował pod kierunkiem Charlesa Jacksona i to od niego dowiedział się o wypadku, jakiemu uległ jeden z jego laborantów. Otóż przypadkowo nawdychał się on gazu zwanego eterem i zapadł w narkotyczny sen. Morton zaczął więc używać tego gazu przy wyrywaniu zębów. I w końcu eter trafił na salę operacyjną, na której niecałe 2 lata wcześniej został upokorzony Horacy Wells. Tym razem jednak operacja wycięcie guza ślinianki się powiodła. Pacjent nawet nie jęknął! I to pomimo, że Warren wyskrobywał mu skalpelem kość żuchwy!

Przełom się dokonał. Ale nie przyniósł swoim twórcom sławy ani bogactwa. Upokorzony Wells popełnił samobójstwo w wieku 33 lat, a Morton z Jacksonem wdali się w 15-letni proces sądowy (by rozstrzygnąć, który z nich jest odkrywcą znieczulania eterem), który pożarł całe ich majątki i wpędził w nędzę. Morton zapadł na manię prześladowczą i zmarł tragicznie w wieku 48 lat, a Jackson, choć dożył 75 lat, na ostatnich 7 wylądował w psychiatryku.

Osobiste dramaty twórców obu rodzajów narkozy nie powstrzymały jej triumfalnego marszu przez świat. Już w grudniu 1846 r. prof. Liston z Londynu (ten od rekordowego czasu amputacji) wykonał operację w narkozie eterowej. A 6 lutego 1847 r. pierwsze znieczulenie eterowe w Polsce zastosował chirurg Ludwik Bierkowski.

Bez boleści, bo z chloroformem

 

To jednak nie koniec wielkich odkryć na granicy magii! W 1847 r. zafascynowany niezwykłymi możliwościami gazów wziewnych położnik z Edynburga James Young Simpson odkrył działanie chloroformu. A było to tak. Simpson, mężczyzna słusznej postury, a do tego smakosz i kulinarny eksperymentator, organizował w swoim domu z przyjaciółmi „gazowe wieczorki”. Po kolacji wdychali różne substancje dostarczane im przez zaprzyjaźnionych farmaceutów. Efekty tych bibek przyprawiały małżonkę doktora o palpitację serca. Towarzystwo często bełkotało lub demolowało salon. Pewnego wieczoru jednak wszyscy padli pokotem. A kiedy doszli do siebie, Simpson krzyknął: „Eureka”. I od tego czasu stosował chloroform (bo tym właśnie się zaprawiło towarzystwo) do znieczulania porodów.

Początkowo wzbudziło to wielki gniew kleru. Przecież zapisano w Biblii: „W boleści rodzić będziesz dzieci swoje”! I choć Simpson odpowiadał, że pierwszym anestezjologiem był sam Bóg, który uśpił Adama, by usunąć mu żebro, przedstawiciele Kościoła byli nieprzejednani. Poród musi boleć! – grzmiali, piętnując narkozę jako dzieło szatana. Nagonka trwała aż do 1853 r., kiedy do położnika zwróciła się… królowa Wiktoria. Monarchini miała właśnie urodzić 8. dziecko i była już zmęczona porodowym bólem. Zdecydowała się więc na chloroform i tak na świat przyszedł książę Leopold. Od tej pory do położnika ustawiały się kolejki ciężarnych, a kościelni hierarchowie zamilkli.

Na szczęście tamte czasy należą już do przeszłości. W trakcie leczenia zęba, podczas zszywania skaleczenia, a nawet w czasie poważnych operacji chirurgicznych – największym bólem, jaki przeżywamy, jest ukłucie igły od strzykawki. Zawdzięczamy to „magicznemu” działaniu substancji chemicznych uzyskanych ze świata przyrody, których szukali (i znajdowali) już nasi przodkowie. To im – szamanom, druidom, wiedźmom i kapłankom – zawdzięczamy, że nikt nie mówi już: „musi boleć”. I jeszcze kilku XIX-wiecznym pasjonatom – którzy ożywili prastarą magię w nowoczesnych laboratoriach.

tekst: Zbigniew Zborowski 

 

reklama
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl