Wystarczy unieść nocą głowę, by zobaczyć, że cały wszechświat tańczy: wirują gwiazdy, planety, Księżyc. Dla człowieka pierwotnego nie były to zwykłe ciała niebieskie, lecz bogowie. Jeśli oni oddawali się tańcowi, czy nie należało ich naśladować?
Zwłaszcza że taniec to ruch i rytm, a więc przeciwieństwo martwoty i śmierci. Isadora Duncan, jedna z najwybitniejszych tancerek w historii, napisała: „Każdy ruch taneczny istnieje w naturze od zawsze. Ujawnia się on najpierw w ruchach ciał niebieskich, później obejmuje życie zwierząt. Ryby, ptaki, płazy, czworonogi poruszają się, naśladując nieświadomie rytm wszechświata. Prawdziwy taniec jest objawieniem energii kosmosu poprzez medium ludzkiego ciała”.
Już przed tysiącami lat ludzie starali się wzmacniać swe siły tą kosmiczną energią. Dlatego taniec bardzo długo nie był towarzyską rozrywką, lecz najważniejszym elementem obrzędów religijnych. Nie każdy mógł w nich uczestniczyć. W społecznościach plemiennych inne tańce wykonywali wtajemniczeni mężczyźni, a inne – kobiety.
Nikt nie uważał tego za zabawę. Mężczyźni tańczyli przed wyruszeniem na wojnę lub polowanie, by wzmóc swą odwagę i ducha walki, kobiety zaś prosiły tańcem o płodność. Każdy krok i gest miały głębokie znaczenie. Zazwyczaj naśladowano ruchy zwierząt – zwłaszcza tych, które symbolizowały odwagę, spryt i wytrwałość. Wierzono, że za ich pośrednictwem można pozyskać przychylność bóstw odpowiedzialnych za to, co najważniejsze dla człowieka.
Indiański Taniec Bizona miał zapewnić udane łowy i obfitość pożywienia, Taniec Węża – sprowadzić deszcz, Taniec Orła – uczynić wojowników niezwyciężonymi. Gdy te cele zostały osiągnięte, również tańcem dziękowano za okazane łaski. Tak działo się we wszystkich zakątkach świata, od mroźnej Syberii po gorącą Afrykę.
reklama
Dalekim echem tych pradawnych obrzędów jest zwyczaj fetowania tańcem ważnych świąt. Chrześcijaństwo traktowało to jak przejaw pogaństwa i zwalczało. Dlatego nie tańczymy w czasie Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Ale już z Bożym Ciałem bywało różnie. W wielu miastach Hiszpanii i Francji procesjom towarzyszyły widowiska baletowe, przeradzające się często w zbiorowe pląsy. W Portugalii w podobny sposób czczono koronacje nowego króla oraz kanonizacje świętych.
Dopiero w XVII wieku Kościół nadał ceremoniom religijnym bardziej poważny i podniosły charakter. Było to o tyle łatwe, że wierni mogli się już wyszaleć w karnawale, gdy nową formą – tym razem całkowicie świeckiej procesji – stały się beztroskie, radosne pochody. Zanim jednak doszło do ostatecznego oddzielenia tanecznej zabawy od obrzędów religijnych, chrześcijaństwo musiało się uporać z jeszcze jednym zagrożeniem.
W 1373 roku ulice niemieckiego miasta Akwizgran przemierzał szokujący korowód. Kobiety z rozpuszczonymi włosami i wysmarowanymi błotem twarzami, mężczyźni w łachmanach szli, trzymając się za ręce. W pewnym momencie zatrzymali się, utworzyli kilka kręgów i zaczęli tańczyć. Skakali, wirowali, wyginali ciała w nienaturalnych pozycjach i zrywali z siebie odzienie. Towarzyszący im muzykanci bili rytmicznie w bębenki i poświstywali na fujarkach.
Mijały minuty, godziny, a szaleńczy taniec trwał. W oczach jego uczestników pojawiał się obłęd, z ust płynęła spieniona ślina. Gdy półprzytomni padali na ziemię, krzyczeli, że widzą Jezusa, Matkę Boską, anioły i świętych, którzy przekazują im posłanie dla zmierzającej ku zgubie ludzkości.
Tak narodziła się jedna z najbardziej niezwykłych sekt, nazwana od sposobu zachowania jej członków tanecznikami. Duchowni uznali ich za opętanych przez diabła i poddawali egzorcyzmom. Nie na wiele się to jednak zdało. Sekta się rozrastała, gdyż trans, w jaki wpadali tancerze, często udzielał się gapiom, którzy przyłączali się do spektaklu. Oni również twierdzili, że doznają niebiańskich wizji. Ponure korowody przemierzały całą Europę Zachodnią. Ciągnęły zwłaszcza tam, gdzie wybuchały epidemie śmiertelnych chorób: dżumy, czarnej ospy i cholery, co nadawało im jeszcze bardziej złowieszczego charakteru.
Zmagania Kościoła z tanecznikami trwały prawie dwa stulecia. Wydawało się, że zniknęli bezpowrotnie, ale w 1727 roku niesamowite wydarzenia zaczęły się dziać na cmentarzu św. Medarda w Paryżu. Jak twierdzili świadkowie, sparaliżowany chłopiec, który modlił się przy grobie pochowanego tam diakona Franciszka de P‡risa, nagle odrzucił kule i ruszył w tany.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.