Kiedy się rodzimy, nie mamy żadnych oporów, żeby wrzaskiem ogłosić swoje istnienie. Potem jakoś dziwnie cichniemy. Jakbyśmy ściskali swoje wnętrze, dusili oddech. Dlatego, gdy znów usłyszymy głębię i moc własnego głosu, najczęściej jest to dla nas objawieniem.
Alicja, drobna kobietka, bierze się pod boki i wyrzuca w powietrze przenikliwy dźwięk, który z łatwością dopadłby gospodynię na drugim końcu pola, przeleciał przez jezioro czy pozwolił prowadzić dyskusję między opłotkami. Scenka wokalna niczym z „Chłopów” Reymonta więdnie jednak w zarodku, bo tu jest wielkie miasto i nie można straszyć mieszkańców kamienicy przy Wąskim Dunaju takim zaśpiewem. Bardziej pasuje on do łagodnych wzgórz i jezior Suwalszczyzny, którą Alicja Chlasta namiętnie fotografuje.
– Zakochałam się w śpiewokrzyku – mówi już normalnym głosem. – Przyszedł do mnie sam. Stałam kiedyś z kramem z minerałami pod klasztorem nad Wigrami. Odbywał się tam festiwal muzyki ludowej. Wtedy pierwszy raz usłyszałam lubelską grupę „Muzyka Kresów”. Jeszcze nie wiedziałam, że to, co oni wykonują, to biały śpiew, czyli śpiewokrzyk, tradycyjna technika wokalna. Byłam zachwycona witalnością tych dźwięków. To był śpiew mocy, wolności i radości. Wiedziałam, że muszę tego spróbować.
Z Alicją to było tak, jakby istniała w dwóch, a nawet trzech osobach. Jedna fascynowała się od zawsze duchowością, stąd studia teologiczne na Warszawskiej Akademii Teologii Katolickiej (dziś Uniwersytet im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego) i w Instytucie Wyższej Kultury Religijnej KUL-u. Drugą ciągnęło do ludzi. Pracowała jako wolontariuszka w Telefonie Zaufania, skończyła program „Kontakt w sytuacji pomagania” w Laboratorium Psychoedukacji i kurs dla liderów lokalnych. Trzecia, której długo nie lubiła, jest świetną organizatorką i ma głowę do interesów. Z sukcesem prowadziła sklepy z biżuterią. Kiedy miała dość tych swoich sklepów, na jednej ze ścieżek ucieczki od biznesu, właśnie pod wigierskim klasztorem, wpadła na śpiewokrzyk.
Pieśń jest człowiekowi potrzebna do życia. Nasi przodkowie korzystali z niej mistrzowsko.
– Kiedy nie było telefonów, internetu, a nawet telegrafu, ludzie byli zdani na własny głos. Zamiast biec do sąsiadki, gospodynie krzyczały do siebie przez wieś. Śpiewały przy pracy, dodając sobie siły i łagodząc zmęczenie. Pieśni i przyśpiewki z jednej strony dawały poczucie jedności i wspólnoty, z drugiej, były niegroźną formą utarczek między ludźmi i pomagały rozwiązywać konflikty – mówi Alicja. – Śpiewne, rymowane pojedynki, dosadne, ale żartobliwe, nie kłuły tak, jak ostre słowa dzisiaj. Można się było w ten sposób wyzłościć i żyć dalej obok siebie.
Pieśni chroniły też w momentach trudnych życiowych doświadczeń. Kobiety śpiewały, gdy ktoś się rodził albo umierał. Człowiek w chwilach przejścia jest zupełnie odkryty i bezbronny. Wierzono, że pieśń pomaga skontaktować się z opiekuńczymi duchami, odstrasza złe moce i w ten sposób chroni tych, którzy sami nie mogą się obronić. Taką rolę pełniły przecież przyśpiewki i rytuały weselne. Miały ułatwić dziewczynie przejście ze stanu panieńskiego do roli mężatki. Panna młoda to przecież takie kobiece ni to, ni owo.
Nasi przodkowie, którzy nie znali psychologii, dobrze wiedzieli, że człowiek nie jest od urodzenia do śmierci taki sam. Na różnych etapach swojego życia przechodzi kolejne przepoczwarzenia: rodzi się, dorasta, zakłada rodzinę, wychowuje dzieci, starzeje się, osiąga kolejne wtajemniczenia losu w drodze do mądrości i duchowości. Na każdym etapie jest chwila, kiedy stare się rozpada, a nowego jeszcze nie ma. Wtedy jesteśmy odkryci, idziemy w nieznane. Nasi przodkowie właśnie pieśnią oswajali to, co nowe, dziwne, niebezpieczne. Choć pieśń brzmi dziś inaczej, daje nam wciąż to samo. Podnosi na duchu, pozwala poczuć wspólnotę z innymi albo wyraża bunt czy niezgodę na świat. Po co więc wracać do archaicznych brzmień?
~MalinaZ