Moim drogowskazem jest ból – mówi prawnuczka rosyjskiej uzdrowicielki, która przed wielu laty leczyła ludzi roślinami i słowem. Dla Lizy, która Rosję zamieniła na Polskę, też liczą się zioła i słowa, ale najważniejsze są jej własne ręce.
Na łóżku specjalnie przystosowanym do terapii manualnej leży Janusz, urzędnik w średnim wieku. Do gabinetu Lizy w Krakowie (drugi wraz z matką Rosjanka prowadzi w Warszawie) dotarł prawie na czworakach. Od lat ma poważne kłopoty z kręgosłupem. Sam wybudował dom, sam dźwigał każdą cegłę wymarzonej willi. Za spełnione marzenie zapłacił sowicie. Zdrowiem.
– Próbowałem już wszystkiego, straciłem fortunę na lekarzy i masażystów – mówi z goryczą w głosie. Owszem, pomagali mu, na chwilę. Na tydzień, może dwa.
Potem znów budził się w nocy w męczarniach. O tym, że jest dla niego jeszcze nadzieja, dowiedział się pocztą pantoflową. Usłyszał, że ta nadzieja ma 25 lat, jest filigranową blondynką o słowiańskim typie urody i że ci, którym przyniosła ulgę, nazywają ją po cichu Cudotwórczynią od Kręgosłupa. Usłyszał jeszcze, że potrafi cudownie uzdrowić nawet tych, których przynoszą do niej na rękach.
– Moja terapia nie ma nic wspólnego z cudami – zapewnia z uśmiechem Liza.
– Opiera się na znajomości anatomii człowieka i doświadczeniu. I może jeszcze szacunku dla człowieka.
Urodziła się w Stawropolu, w rosyjskim mieście na dalekim Kaukazie. W otoczeniu wielkich, monumentalnych gór. Dzieciństwo spędziła w... szpitalu, w którym jej mama, dyplomowany neurolog, wyspecjalizowana w leczeniu kręgosłupa, zajmowała się schorowanymi ludźmi, zazwyczaj w podeszłym wieku.
– Byłam szpitalną maskotką – przyznaje Liza.
Dziś ze sporym sentymentem wspomina spacery z pacjentami po szpitalnym parku, rozmowy o szczęściu, o jego braku, o starzeniu się i przemijaniu.
– Dzięki tym rozmowom bardzo szybko dojrzałam. Zrozumiałam, że świat nie jest miejscem zamieszkanym wyłącznie przez młode, piękne i zdrowe istoty.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.