Dobrze mi ze świadomością, że wciąż są na świecie kobiety, dla których ja – ojciec, mąż i urobiony po sygnety żywiciel rodziny – bywam też ciachem, do którego warto zagadać w pociągu...
Przepraszam, co pan czyta? – pytanie wyrywa mnie wprost z niebezpiecznych ulic Cape Town, po których banda zajadłych morderców ściga bogu ducha winną nastolatkę, turystkę z USA. Gnali za nią przez ostatnich dwieście stron, co zmęczyło zarówno ją, jak i mnie. I właśnie teraz, kiedy wygląda, że albo nareszcie ją dopadną, albo dziewczyna zostanie ocalona przez dzielnego inspektora południowoafrykańskiej policji, jakaś obca baba wpycha mi się w fabułę.
– To kryminał Deona Meyera, „Trzynaście godzin” – odpowiadam lekko poirytowany.
Co jej strzeliło do głowy, żeby zawracać komuś głowę w podmiejskim pociągu? Tu nie prowadzi się rozmów, chyba że przez komórkę. Ludzie siedzą lub stoją w milczeniu, zapatrzeni w swoje smartfony, e-czytniki lub – tak jak ja – starodawne papierowe książki. Albo w okna, za którymi przesuwa się dobrze znany z dojazdów do pracy industrialny krajobraz.
Nieznajoma, mniej więcej w moim wieku, lekko się czerwieni, a potem uśmiecha. Gdzieś z tyłu głowy obija mi się po czaszce myśl, że ma ładny uśmiech.
– Widziałam pana kilka dni temu, ale wtedy czytał pan coś innego.
Cholera, przyczepiła się. Pół godziny dojazdu koleją do centrum miasta to jedyny czas, kiedy mogę sobie spokojnie poczytać. W ciągu dnia pracuję, a kiedy wracam wieczorem do domu, natychmiast wpadam w wir rodzinnego życia: zajęcia karate (zgroza – synowie zmusili mnie, żebym ćwiczył z nimi), odrabianie lekcji, gra w piłkę, a potem zaganianie do kąpieli i spania. Rano natomiast wszystko w drugą stronę – ściąganie z łóżek i wypychanie do szkoły. Po drodze buziak dla żony i negocjacje, kto w tym roku wypełni PIT.
– Tamto to był Caryl Férey. Szybko się go czyta.
– A gdzie można kupić? Jest w Empiku? A może… pan mógłby mi pożyczyć?
Mimowolnie dostrzegam, że nie tylko uśmiech, ale i oczy ma ładne. Miodowe, z jasnymi kropeczkami na tęczówkach. Jednym tchem wyrzucam z siebie listę internetowych księgarń i ostentacyjnie wracam do lektury. Pani o nic więcej już nie pyta, turystka w Cape Town po raz tysięczny cudem wymyka się pogoni. A ja czuję w sercu grudkę nieokreślonego żalu, jak ktoś, kto znalazł na plaży kawałeczek bursztynu, ale nieuważnie upuścił go do morza.
– Ale z ciebie frajer! – tydzień później rechocze mój przyjaciel Paweł (kawaler z odzysku), kiedy mu opowiadam o „wariatce z pociągu”. – Ona cię pod-ry-wa-ła! Trzeba być kompletnym młotkiem, żeby tego nie zauważyć!
W pierwszej chwili chcę protestować. Przecież pytała o książki! Zaraz jednak spływa na mnie olśnienie. No tak! Faktycznie! Przez chwilę jedziemy w milczeniu. Paweł obiecał, że podrzuci mnie po pracy na stację kolejki, więc pędzimy teraz przez miasto w tempie szarży kawaleryjskiej. Zupełnie jakbyśmy to my uciekali przed pogonią morderców z Cape Town. Ale to nie ja jestem sprawcą tej straceńczej galopady (do pociągu mam jeszcze mnóstwo czasu), to Paweł się spieszy „na spotkanie”.
– Z drugiej strony to może i lepiej, że jesteś takim gamoniem – dorzuca w zamyśleniu, a ja patrzę na niego zaintrygowany.
– Bo sam widzisz… – przyjaciel zatacza ręką, wskazując wnętrze swojego luksusowego, wziętego w leasingu dla firm terenowego auta. – Co ja mam za życie? Ciągle w biegu, od jednej do drugiej. Wiecznie w stresie, że pomylę imiona. Ty wiesz, co mi się ostatnio przydarzyło? Wstaję rano, otwieram lodówkę, a tam nie ma keczupu. Jak zjeść bez niego parówki, do diabła?Ryczę więc: „Mariola! Gdzie mój keczup? Przecież wczoraj zrobiłem zakupy!”. I w tym momencie sobie uświadamiam, że owszem, robiłem zakupy, ale nie do tego domu! Keczup wstawiłem do lodówki w mieszkaniu niejakiej Gosi…
– A już najgorzej jest w święta – zrezygnowanym tonem kontynuuje swój akt ekspiacji. – Ty wiesz, ile trzeba się nagimnastykować, żeby opędzić je wszystkie, na przykład w walentynki? Już się trzęsę ze strachu na myśl o wielkanocnym śniadaniu…
Nie słucham go dalej, bo podjeżdżamy w okolice dworca i przyjaciel, tylko lekko zwalniając, katapultuje mnie na zewnątrz.
Nie dla mnie jego życie – konstatuję, kuśtykając w stronę peronu – to kręcenie, ściemnianie, lawirowanie. Już wolę swoją nieco monotonną miejscami egzystencję. Ale… Nie powiem, dobrze mi ze świadomością, że wciąż są na świecie kobiety, dla których ja – ojciec, mąż i urobiony po sygnety żywiciel rodziny – bywam też ciachem, do którego warto zagadać w pociągu.
Zbyszek
dla zalogowanych użytkowników serwisu.