Wera nie była przesądna, ale w sny wierzyła. Zwłaszcza te z pierwszej nocy w nowym miejscu. Gorzej było ze zrozumieniem ich sensu.
Ostatnim jej nowym miejscem był dom przyjaciółki Anki, pod miastem. Podjęła się jego opieki podczas pobytu koleżanki za granicą. Dodatkiem do domu w miejscowości z pięknymi lasami i mikroklimatem były dwa sznaucery, Puk i Lora.
W tym właśnie miejscu pierwszej nocy przyśniła się Werze piękna łąka pełna kwiatów. Nagle zauważyła kobietę i mężczyznę. Nie widziała ich twarzy, ale dobrze wiedziała, kim są. Oni też ją zauważyli i ucieszyli się, że wreszcie ich odnalazła...
Gdy jakiś czas potem Wera przyszła do mnie, stwierdziłam, i nie była to moja definicja, że „w jednych snach odbija się nasze wnętrze, w innych przyszłość". A często jedno i drugie.
– Od dawna nie myślałam o mojej matce – powiedziała. – Nie widujemy się od prawie dziesięciu lat. Przyśniła mi się na tej łące pierwszy raz.
Znałam historię Wery. Jej matka była pianistką. Piękną kobietą, wrażliwą egocentryczką, wszystko w domu kręciło się wokół niej. „Bądź grzeczna, bo mama ma jutro koncert i musi się wyspać", „...bo mama jest po ciężkim koncercie". Ojciec był zaś mężem idealnym: złote serce, złota karta kredytowa. I kochanym tatą. Wera coraz gorzej znosiła flirty i romanse matki. Na przemian żałowała ojca i była na niego wściekła, że jej wybacza. To trwało latami. I nagle pewnego letniego dnia wszystko się posypało...
reklama
– Mama miała kłopoty z sercem – opowiedziała mi kiedyś Wera. – Po szpitalu pojechała do sanatorium. Tam go poznała. Też był pacjentem. Miał na imię Jakub. Gdy zobaczyłam ich razem, jak całowali się niczym para nastolatków, a przecież mieli po czterdzieści kilka lat, wiedziałam, że tak musi wyglądać prawdziwa miłość. O wszystkim powiedziałam ojcu.
– Ojciec kazał jej wybierać? – domyśliłam się.
– Po raz pierwszy: albo dotychczasowe życie bez żadnych trosk, albo proza życia...
– Zrezygnowała z tej swojej wielkiej miłości – dopowiedziałam.
– A niedługo potem ojciec zrezygnował z matki. Na jej koncercie poznał swoją nową przyszłą żonę. Nie wybaczyłam mu, gdy postanowił się rozwieść. Zostałam zupełnie sama, bo matka też nie chciała mnie znać.
Wera zaczęła przychodzić do mnie regularnie. Nie radziła sobie ani na studiach, ani prywatnie.
– Jak długo będę odbywać pokutę za rozwalenie życia rodzicom? – pytała bez końca.
Ale karty długo jeszcze nie odkrywały przed nią świetlanej przyszłości. Kiedy Wera po studiach poznała Tomasza, uznała, że to mężczyzna, na którego czekała. Byłam na ich ślubie. Potem pocieszałam ją, gdy się rozstali. Nasze ostatnie spotkanie odbyło się kilka tygodni po przeprowadzce Wery do domu Anki. Karty wreszcie się nad nią ulitowały i dały światełko nadziei.
– Najpierw odmienisz życie matki, a potem swoje – powiedziałam.
– Ale jak? Mam się z nią zaprzyjaźnić czy może zaopiekować?
– Będziesz to wiedziała, gdy przyjdzie na to czas.
– Czy to będzie miało coś wspólnego ze snem o łące? – zapytała.
„W jednych snach odbija się nasze wnętrze, w innych przyszłość" – powtórzyłam, ale ona nie miała czasu się nad tymi słowami zastanawiać.
Puk i Lora dawały się jej we znaki. Ogród wokół domu im nie wystarczał, znikały gdzieś na całe dnie. Potem szukała ich po okolicy. Któregoś dnia trafiła do małej kawiarenki w czereśniowym sadzie... Dziesięć lat temu zobaczyła w niej matkę z Jakubem! Uświadomiła sobie, że niedaleko musi być to sanatorium! Postanowiła tam zdobyć adres Jakuba. I naprawić coś, co zniszczyła.
Tego wieczoru Puka i Lorę przyprowadził właściciel domu na końcu ulicy.
– Jestem Wera, przyjaciółka Anki – przedstawiła się.
– Bardzo przepraszam za tych urwisów...
– Mam na imię Konrad. Jutro kolacja? – sam się zaprosił.
– Ale ugotujemy coś razem – zastrzegła, znając swoje mierne umiejętności kulinarne.
Gdy opanowali kilka popisowych dań, przyszedł czas na gości.
Wera osobiście zaprosiła Jakuba i swoją matkę. Matka mieszkała tam, gdzie kiedyś. Jakuba odnalazła w Szczecinie.
– Nie wiem, czy przyjadą. Oddałam los w ich ręce – powiedziała przez telefon.
Zapowiadał się upalny, czerwcowy wieczór. Wysokie trawy, dawno niekoszone, delikatnie falowały, jakby muskała je niewidzialna ręka wiatru. Wera osłoniła ręką oczy przed zachodzącym słońcem i wtedy ich zobaczyła. Szli w jej stronę, matka i Jakub, znowu razem. Pomachali do niej. A Wera powiedziała do siebie zdziwiona, jak to robiła już kiedyś: – Przecież to mi się właśnie przyśniło!
Anna Złotowska fot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.