Bakterie, które potrafią niszczyć zdrowe tkanki, mogą pokonać także guza nowotworowego. Naukowcy potwierdzili to w praktyce. Objawy raka zniknęły! A współczesna onkologia zyskała lepszą broń niż dostępne dotąd terapie.
W połowie minionego roku świat medyczny obiegła sensacyjna wiadomość. Badacze z Johns Hopkins Kimmel Cancer Center w Baltimore zlikwidowali guzy nowotworowe u licznej grupy zwierząt oraz u jednego człowieka. Bezpośrednio do guza wstrzyknęli bakterię występującą w glebie – Clostridium novyi. Dotąd była ona znana głównie ze swej zdolności do zakażania ran i wywoływania zgorzeli gazowej, która prowadzi do rozkładu tkanek. Naukowcy zmodyfikowali ją genetycznie tak, aby mogła się rozwijać tylko w środowisku beztlenowym, jakie występuje we wnętrzu nowotworu. To pozwalało przypuszczać, że zdrowe komórki na zewnątrz guza będą bezpieczne.
Założenie to sprawdziło się w praktyce. U szczurów z rakiem mózgu, którym wstrzyknięto bakterię, nowotwór znikał lub znacząco się zmniejszał, zaś zdrowe komórki sąsiadujące z chorą tkanką pozostawały nienaruszone. Terapia okazała się skuteczna u psów, co pozwoliło na przejście do etapu badań klinicznych. Wyniki eksperymentu opublikowano po znaczącym zmniejszeniu się guza u pierwszej pacjentki.
Aby ogłosić, że onkologia zyskała nową broń w walce z rakiem, potrzebne są jednak wieloletnie badania kliniczne. Od kilku lat nad modyfikacją Clostridium novyi pracują też naukowcy z Wielkiej Brytanii. Zainteresowanie tematem wywołały obserwowane od lat przypadki cofnięcia się raka u części pacjentów, którzy przeszli poważne zakażenia bakteryjne. To nasunęło myśl, by wprowadzać odpowiednio spreparowane bakterie wprost do wnętrza guza, oszczędzając resztę organizmu chorego. Po sukcesie amerykańskich badaczy coraz głośniej zaczyna się mówić o tym, że Clostridium novyi otworzyła drzwi, za którymi nie będzie już niszczącej chemio- i radioterapii. Ale czy otworzono te drzwi po raz pierwszy?
Doktor Coley i jego cudowna toksyna
Jest 1890 rok. Młody amerykański chirurg William Coley przeżywa w swym nowojorskim mieszkaniu bezsenną noc. Dzień wcześniej po raz pierwszy zmarł mu pacjent – kobieta, którą pokonał rak. Walcząc z poczuciem winy i bezradności, lekarz jest jednocześnie przekonany, że musi istnieć sposób na wygranie z nowotworem. W bibliotece uniwersyteckiej przekopuje się przez dokumentacje chorych na mięsaka, który zabił też jego pacjentkę.
Wszystkie opisy kończą się podobnie: chory zmarł. I gdy chirurg był już bliski poddania się, trafił na coś zdumiewającego. Wyczytał w aktach pewnego pacjenta, że jego nowotwór zniknął, gdy ten zachorował na różę, częstą w owym czasie bakteryjną chorobę skóry wywołaną przez paciorkowce. Coley grzebiąc w archiwum, odkrył, że przypadek tego mężczyzny nie był odosobniony, a niektóre doniesienia pochodziły sprzed wielu lat. Jak również to, że spostrzeżenia pionierów medycyny, m.in. Ludwika Pasteura i Roberta Kocha, były podobne. Zaobserwowali oni, że zmiany nowotworowe zmniejszały się albo ustępowały u pacjentów, którzy przebyli różę lub inne choroby zakaźne przebiegające z wysoką gorączką. Prawdopodobnie infekcja tak pobudziła układ odpornościowy, że ten poradził sobie także z guzem.
Doktor Coley na własną rękę podał bakterię wywołującą różę choremu na raka gardła. Nowotwór cofnął się błyskawicznie. To utwierdziło chirurga w przekonaniu, że infekcje naprawdę stymulują układ odpornościowy do walki z nowotworami. Opracował więc recepturę specjalnej zawiesiny zawierającej bakterię Streptococcus pyogenes, którą nazwano później toksyną Coleya albo szczepionką Coleya. Podawał ją swoim pacjentom w zastrzykach, poczynając od małych dawek, potem stopniowo zwiększanych, by wywołać 39-stopniową gorączkę. W sumie terapia składała się z kilku lub kilkunastu kolejnych wstrzyknięć. A gdy objawy choroby bakteryjnej ustępowały, zwykle już nie było także raka. Co więcej, okazało się, że szczepionka Coleya likwiduje także przerzuty nowotworowe.
Pierwszym pacjentem, któremu chirurg podał swoje „lekarstwo", był 16-letni John Ficken z rozległym nowotworem w jamie brzusznej. Chłopak dostał pierwszy zastrzyk bezpośrednio do guza w styczniu 1893 roku, a następne otrzymywał co kilka dni. Po każdym wstrzyknięciu występowała wysoka gorączka i guz się zmniejszał. W maju, po czterech miesiącach kuracji, był pięć razy mniejszy. W sierpniu prawie niezauważalny. John Ficken zmarł 26 lat później na zawał serca.
Dr Coley stosował swoją metodę przez kolejne 40 lat. Wciąż eksperymentował i ulepszał skład zawiesiny. Z czasem połączył dwa szczepy bakterii, by jeszcze lepiej stymulować układ odpornościowy. Do swojej śmierci w 1936 roku wyleczył z różnych typów nowotworu setki osób.
Bakterie przegrywają z promieniami
Dlaczego zatem ta niezwykle skuteczna, bezpieczna i praktykowana zupełnie legalnie metoda leczenia umarła wraz z jej twórcą? Powodem, paradoksalnie, okazał się rozwój nauki. Pojawiła się bowiem radioterapia, którą okrzyknięto rewelacyjną, radykalną i szybką metodą walki z nowotworami.
Tymczasem toksynę Coleya trzeba było podawać nieraz miesiącami. Entuzjazm dla radioterapii udzielił się przez chwilę nawet samemu Coleyowi, który zaopatrzył się w dwa urządzenia do radioterapii. Szybko jednak stwierdził, że ich skuteczność jest niższa, i pozostał przy dawniejszym sposobie leczenia. Ale radioterapia się przyjęła. Wkrótce potem na scenę wkroczyła chemioterapia, a wraz z nią koncerny farmaceutyczne, z którymi metody naturalne, a zwłaszcza tanie, nie miały szans.
Terapia odkryta na nowo
Na szczęście William Coley pozostawił obszerne archiwum. Pierwsi sięgnęli do niego Francuzi. – To, co Coley robił wówczas dla chorych na mięsaka, było skuteczniejsze niż to, co my dziś robimy dla chorych na tę samą chorobę – oświadczył Charlie Starnes z Amgen, wiodącej światowej firmy biotechnologicznej, współpracującej z Narodowym Instytutem Raka we Francji. Jak wykazały bowiem badania, połowa pacjentów Coleya chorujących na mięsaka żyła co najmniej 10 lat od rozpoczęcia leczenia, podczas gdy współczesne terapie uzyskują taki wynik tylko u 38 proc. pacjentów. Podobne proporcje dotyczą leczonych przez Coleya z nowotworów nerek i jajnika.
Po stronie plusów trzeba zapisać również to, że jedynym dyskomfortem tej terapii było przyjmowanie zastrzyków i zmaganie się z gorączką. Tymczasem współczesne metody leczenia nowotworów oznaczają zwykle ciężkie zabiegi chirurgiczne i obarczoną wieloma skutkami ubocznymi chemio- i radioterapię.
Choć dzisiejsze normy bezpieczeństwa wymagane przy opracowywaniu leków na bazie bakterii wyśrubowane są do poziomu, o jakim Coleyowi się nie śniło, niektóre laboratoria poważnie zainteresowały się jego odkryciami. Najdalej poszło kanadyjskie MBVax, które dokładnie odtworzyło najskuteczniejszy z zastrzyków Coleya, zawierający martwe bakterie Streptococcus pyogenes i Serratia marcescens. Mimo braku badań wymaganych do oficjalnego wprowadzenia leku na rynek dopuszczono kanadyjską toksynę Coleya dla chorych w terminalnym stadium raka, u których wolno niekiedy stosować niezalegalizowane jeszcze terapie eksperymentalne.
W sumie w latach 2007–2012 z metody Coleya skorzystało 70 osób, wśród nich chorzy z czerniakiem, chłoniakiem, złośliwymi guzami piersi, jajników i prostaty. U 20 proc. z nich terapia spowodowała zupełne ustąpienie choroby, a u dalszych 70 proc. stwierdzono zmniejszenie się guzów. Pomimo tak zachęcających efektów terapia jest niedostępna dla pacjentów. Laboratorium MBVax nie ma pieniędzy na stworzenie ośrodka, który spełniałby warunki sanitarne przyjęte na Zachodzie.
Recepturą dr. Coleya zajęła się także kanadyjska firma Qu Biologics. Naukowcy z tego zespołu wpadli na pomysł, by dla każdego rodzaju raka wykorzystać osobne szczepy bakterii, wybierając te, które znane są z wpływu na poszczególne narządy. I tak np. w przypadku raka okrężnicy leczenie polegałoby na podawaniu bakterii Escherichia coli wywołujących infekcje jelit. W raku płuc – bakterii Klebsiella pneumoniae, atakujących płuca itp. Qu Biologics potwierdza przetestowanie swoich zastrzyków na ponad 250 chorych z nowotworami w zaawansowanym stadium. Wszyscy przeżyli co najmniej rok po tym, jak zaprzestano leczenia metodami konwencjonalnymi, które u nich już nie skutkowały.
Należy tylko mieć nadzieję, że tak głośne w medycynie wydarzenia jak sukces z Clostridium novyi pozwolą bakteriom przejść fazę drogich i skomplikowanych testów klinicznych. Onkolodzy otrzymają wtedy broń lepszą niż skalpel, naświetlania i chemioterapia razem wzięte.
Ewa Dereń
fot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.