Strona 1 z 2
Do barszczu z kością, bigosu i pierogów wzdychał tak samo jak do kobiet. I poświęcał im swoje najpiękniejsze rymy. A i w małżeństwie Adam Mickiewicz byłby pewnie o wiele szczęśliwszy, gdyby jego żona dobrze gotowała.
Miał dwie namiętności. Po pierwsze, był kobieciarzem. Niepoprawnym. I nałogowym. Warto wiedzieć, że z ponad czterdziestu przeprowadzek, jakie zdarzyły mu się w życiu, wiele spowodowanych było potrzebą „ucieczki" przed obiektami swoich niedawnych westchnień. Po drugie: kochał dobrze zjeść. A „dobrze" znaczyło dla niego „po polsku".
Uczucie to było jednak dość wyboiste. Mimo że meszkał przez pół życia w Paryżu, stolicy kulinarnego mocarstwa, nie polubił wykwintnej cuisine française. I wciąż tęsknił do litewskich smaków swojej młodości – barszczu z rurą, bigosu i kołdunów. Marylę, swoją kochankę i muzę z młodych lat, zapomniał szybciej niż jedzone w jej towarzystwie potrawy. Bo to właśnie w jej domu rodzinnym, w Tuchanowiczach nawiązał Adam Mickiewicz romans nie do końca spełniony, ale za to najtrwalszy w jego życiu. Z polską kuchnią kresową.
Piękne strofy o bigosie
W majątku Wereszczaków – rodziny Maryli i Mickiewiczowego przyjaciela Michała – jadano może niezbyt wystawnie, ale bardzo smacznie. Gości przyjmowało się ze staropolską gościnnością. Przyjeżdżali chętnie, bo życie prowadziło się tu, jak pisał Tomasz Zan, „prawdziwie wygodne: gruszki są, kawa jest, jabłka są, wino jest, przednie obiady są, herbata jest, konie są, Maria jest".
No właśnie, „przednie obiady", a i równie przednie śniadania, podwieczorki oraz wieczerze – zapisały się we wspomnieniach Mickiewicza półgęskami, chołodźcem litewskim i zrazami zawijanymi. Także polewką piwną, w której „twaróg gruzłami pokruszony pływa" i kawą ze śmietanką z zapieczonym kożuszkiem.
reklama
Tęsknotę za tymi kresowymi smakami i sarmackim stylem życia przekuł Mickiewicz w strofy epopei narodowej „Pan Tadeusz". Piękniejszych i pisanych z większym uczuciem zwrotek o bigosie czy czarnej kawie próżno by szukać w innych utworach rymowanych. Widać przy tym, że poeta znał się na rzeczy, smakował, obserwował, podpatrywał, przeglądał książki kucharskie. A już na pewno miał w ręku wydane po raz pierwszy w 1682 roku „Compendium ferculorum, czyli zebranie potraw" Stanisława Czernieckiego, zawierające dawne sekrety mistrzów rondla, jak choćby ten z rybą, co jest „nie krojona, u głowy przysmażona, we środku pieczona, a mająca potrawkę z sosem u ogona". Czy też „Kucharza doskonałego" Wojciecha Wielądki.
Do gotowania dwie lewe ręce Na teorii jednak się kończyło. Jedynym wyczynem kulinarnym poety były ziemniaki „z piecyka" – wynalazek z czasów studenckich, zrodzony z niedostatku. Ojciec Mickiewicza, zdeklasowany szlachcic, adwokat, którego trudno nazwać gwiazdą nawet prowincjonalnej, nowogródzkiej palestry, zmarł w 1812 roku, zostawiając Adama, jego trzech braci oraz ich matkę bez grosza przy duszy. Przyszły poeta nie pochodził z zamożnego domu, ale po śmierci ojca nastały naprawdę ciężkie czasy.
Stypendium studenckie, za które utrzymywał się w Wilnie, ledwo starczyło na opędzenie podstawowych potrzeb. A przecież jeszcze musiał pomagać rodzinie. Później w Kownie, gdzie pracował jako nauczyciel, także klepał biedę. Gdyby jeszcze potrafił gospodarować pieniędzmi, mógłby zjeść częściej solidny posiłek. Ale że ta umiejętność była mu zupełnie obca – jeśli nikt go do siebie na obiad nie zaprosił – musiał zadowalać się właśnie kartoflami pieczonymi własnoręcznie w pokojowym piecu.
Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalał, były szalenie modna wtedy krótka fajeczka, zwana „lulką" oraz czarna kawa. Dopiero po wydaniu debiutanckiego tomiku poezji, który o dziwo przyniósł mu sporo pieniędzy, mógł sobie pozwolić na prawdziwe szaleństwo – zjedzenie trzydaniowego obiadu w restauracji, z kieliszkiem czerwonego wina na dodatek.
Wakacyjne wyjazdy do Tuchanowicz, zaproszenia do polskich domów podczas zesłania w Odessie, biesiady u słynnej pianistki Marii Szymanowskiej w Petersburgu – to była szkoła smaku Mickiewicza. U tej ostatniej szczególnie przestrzegano polskiej tradycji kulinarnej. A to dzięki prawdziwej mistrzyni, siostrze pani domu, mocno niedowidzącej pannie Julii. Z jej rąk wychodziły takie genialne dzieła, jak barszcz z kością szpikową, czyli rurą, rosół, kołduny. Albo „półmisek wybornych zawijanych zrazów i topniejącej jak lód w ustach duszonej kapusty". Bigos przyrządzony przez pannę Julię nie miał sobie równych. Poeta objadał się nim ze szczególnym upodobaniem.
Przyjaznym kulinarnie czasem był także blisko roczny pobyt Mickiewicza w Wielkopolsce. Tu wprost nie mógł się opędzić od zaproszeń wielbicieli i wielbicielek pragnących ugościć wieszcza. A potem jego losy potoczyły się tak, że musiał wyemigrować do Paryża...
Królestwo za pierogi W stolicy Francji o polskie jedzenie nie było łatwo. Mógł poeta pójść na nie do niewielkiej jadłodajni „U Janka", założonej przez służącego rodziny Platerów. Albo do pensjonatu Corneille, gdzie gotowała Polka, niejaka Winiarska z Warszawy, albo do Klubu Polskiego. Jednak daniami najprawdziwszej i najsmaczniejszej polskiej kuchni mógł raczyć się tylko w domach emigrantów, uchodźców jak i on, a i to nieczęsto.
Mickiewicz – jeśli tylko trafiła się taka okazja – chętnie z niej korzystał i „cieszył się, gdy mu w jakimś zaprzyjaźnionym domu te smaki podano". Na widok szałtanosów „Adam aż się zaczerwienił z radości; dziesięć lat, jak powiada, szałtanosów nie widział!... Ożywił się i zaczął przypominać, gdzie jadał je po raz ostatni".
Tak spotkanie Mickiewicza oko w oko z pierogami nadzianymi serem opisał jego przyjaciel, również poeta Antoni Edward Odyniec. Na kowieńszczyźnie, a w Kownie poeta spędził czas jakiś, szałtanosami zwano także letni przysmak – pierogi z czarnymi jagodami, które wieszcz wprost ubóstwiał. A nazwę ich utworzył od „sinych nosów", które mu przypominały.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.