Tej jesieni zostaliśmy znów zaproszeni do sąsiadów na przyjęcie. Bardzo się ucieszyliśmy, ale tym razem postanowiliśmy zrobić Wielkie Wejście.
Rok temu, gdy pojawiliśmy się w ich domu, wyglądaliśmy jak ubodzy krewni. Wszyscy inni goście byli tak niesłychanie modni i wytworni.
Niestety, zanim zdążyliśmy uciec, dopadli nas gospodarze, więc wypatrzyliśmy jak najmniej szykowną parę i tak, trzymając się na uboczu, przetrwaliśmy, zanim napoje wysokooktanowe zrobiły swoje. Tym razem więc natychmiast zamówiłam fryzjera, kosmetyczkę i zaczęłam się zastanawiać, gdzie zdobyć jakąś kreację.
Już od lat przed własną wypchaną szafą dopada mnie depresja, bo oczywiście nic, w czym wyglądam jako tako, na mnie nie pasuje. Jakbym grzebała w rzeczach kogoś zupełnie obcego. No więc muszę iść na zakupy!
I z tym jest jeszcze większy problem. Z jednej strony, nie znoszę miejsc, w których młode i płaskie laski przekonane, że takimi zostaną na zawsze, wzdychają, że „sorry, ale w to się chyba pani nie zmieści. A większego rozmiaru nie produkują". Z drugiej, krew mnie zalewa, gdy kłamią w żywe oczy, że świetnie wyglądam w czymś, w czym mogłaby się zmieścić najwyżej Steczkowska.
A już nie ma nic bardziej upokarzającego niż spocona kobieta w moim wieku donosząca mi do przymierzalni kolejne rzeczy, która na moje żartobliwe westchnienie, żądające natychmiastowego zaprzeczenia – „Boże, chyba wyglądam w tym jak baleron" – wzdycha ze współczuciem: „cóż, po pięćdziesiątce wszystkim nam tu i tam przybywa, sama coś o tym wiem!".
To jasne, cholera, że do głowy by mi nie przyszło, że mogę wyglądać jak ona. I nie życzę sobie, by mi przypominano, że mój tyłek mówi sam za siebie! Z tego powodu szerokim łukiem omijam przybytki dla puszystych i kąciki XXXL.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.