Szczęście z nieba nie spadnie

Wokalistka, reżyserka, jurorka, scenarzystka... Maria Sadowska ma wiele zawodowych twarzy, ale jedną duszę. Wrażliwej kobiety, która do wszystkiego doszła własną pracą.

Miałam w swoim życiu okres, gdy interesowałam się ezoteryką, uczyłam się reiki, stawiałam tarota. Od dawna tego nie robię, ale wciąż wierzę w horoskopy, bo zawsze mi się sprawdzają.

Nie odważyłam się zamówić kosmogramu u profesjonalisty, bo bałam się, że to może zdeterminować moją przyszłość.  Ale nigdy nie zapomnę, gdy na jakimś wieczorze panieńskim pojawił się wróż i z trzech wylosowanych przeze mnie karteczek wyczytał, że największe moje sukcesy przyjdą po czterdziestce. Sprawdza się.

Choć jeszcze czterdziestki nie skończyłam, czuję się doceniona i zawodowo spełniona. Przypominałam sobie o tej wróżbie zawsze, gdy mi nie szło, gdy miałam pod górkę. „Spokojnie – mówiłam sobie – Masz jeszcze czas". To była taka pozytywna determinanta.

Wierzę w siły natury, kosmosu, ale wiem też, że jeśli nie włoży się pracy i samemu nie zadba o własne szczęście, to ono z nieba nie spadnie.

Teraz lubię siebie sto razy bardziej niż wtedy, gdy miałam 20 lat. Ale żeby tak się stało, trzeba było sporo przejść, uładzić się ze sobą. Nie mam kompleksów. Gdy myślę o tych sprzed lat, wydają mi się śmieszne.

reklama


W dzieciństwie bałam się odrzucenia przez rówieśników. Przeżywałam takie sytuacje bardzo często. Występowałam w programach dziecięcych, byłam rozpoznawalna, co niejednokrotnie wiązało się z zazdrością, ocenianiem. Na długie lata została we mnie myśl, że nikt mnie nie lubi. To się zmieniło. Dziś mam rodzinę, przyjaciół i poczucie własnej wartości.

Nigdy nie zamieniłabym się z młodą dziewczyną. Gdy ma się naście lat, trawi człowieka ciągła niepewność. Dopiero uczy się siebie, dowiaduje najprostszych rzeczy, choćby tego, jak... się ubrać. Teraz wiem, w czym mi dobrze, co mi pasuje, jak zachowuje się moje ciało. Wyglądam lepiej niż lata temu, bo emanuje ze mnie pewność siebie i spokój ducha.

Robię to, co kocham, moje wybory okazały się trafne. Jednak to nie przyszło mi łatwo, na wszystko ciężko pracowałam, a los wcale mi nie sprzyjał. Dopiero gdy urodziłam dziecko, otworzyło się przede mną wiele drzwi. Prawdziwa magia!

W torebce przez całe lata mogłam nie mieć tuszu, ale musiał być mikrofon. Pilnowałam tego szczególnie wtedy, gdy śpiewałam z didżejami, chodziłam na jam session. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogła trafić się okazja, żeby wystąpić! Zawsze mam też przy sobie książkę, teraz coraz częściej w tablecie, oraz szczotkę do włosów, bo całe lata noszę długie.

Gdy wyjeżdżam, wystarczy szczoteczka do zębów. O reszcie zapominam, a później chodzę i pożyczam szampon i krem. Ale ciuchów muszę mieć spory wybór, bo przecież nigdy nie wiem, jaki będę mieć nastrój i jaka będzie pogoda. Mężczyźni tego nie rozumieją. Ciągle słyszę: „I po co tyle tego zabrałaś?!".

Ze zdziwieniem obserwuję, że mój gust się zmienia. Kiedyś kochałam kolory, im więcej, tym lepiej. Widać to zresztą na mojej ostatniej płycie „Jazz na ulicach". Niedawno zafascynował mnie skandynawski minimalizm i biel, która wciąż zresztą jest tłem dla koloru. Nie znoszę nudnej, klasycznej elegancji, kocham ekstrawaganckie, oryginalne stroje.

Wciąż mam sukienki mojej mamy, która była autentyczną hippiską. To ona zresztą zawsze, przez całe dzieciństwo i wczesną młodość, powtarzała mi, żebym nie bała się być inna. Posłuchałam jej i siebie. To najlepsze, co mogłam zrobić.

Sonia Ross
fot. tvp/pap/Jan Bogacz

Źródło: Wróżka nr 10/2014
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl