Wakacyjny romans jest kapitalną odmianą w życiu bez miłości. Podnosi nam samoocenę, rozgrzewa krew, wzbogaca w wiarę w siebie. Dzięki temu gwałtownemu ożywieniu zmysłów czujemy, że żyjemy! Czujemy, że... czujemy!
Ten tekst jest dla grzeszników. Osoby z wbudowanym w sumienie radarem cnoty i przykazań niech nawet nie zaczynają go czytać.
Każdy, kto uważa, że jest stworzony ze stali i kryształu, powinien opuścić tę stronę. I w zaoszczędzonym czasie zrobić coś pożytecznego: czapkę na drutach dla marznącego bezdomnego albo pracochłonne faworki dla kolegów z harcówki...
Tym, którzy zostali, z góry dziękuję. I pytam: czy romans wakacyjny jest grzechem? Może część z was i tak mi nie daruje tej tezy. Ale na tak postawione pytanie odpowiadam: NIE JEST! Jeśli od początku wiadomo, że to tylko szał (nie zawsze! – szał ciał) spowodowany letnim otumanieniem, opętanie urlopowe bez konsekwencji – to dlaczego nie pozwolić sobie na kontrolowane zbłądzenie w życiu pełnym zobowiązań, przysiąg, zaklęć i kar?
Lepiej popełnić ten grzech świadomie, niż wpaść po uszy bez rozumu i na ślepo. Lepiej brać to wcześniej pod rozwagę, niż dostać między oczy uczuciem z zaskoczenia. Skoro natura ludzka jest grzeszna, to dajmy sobie spokój z przeświadczeniem, że nam nigdy nic takiego się nie przytrafi. I my to już na pewno nigdy... z nikim... za nic na świecie.
Lato, pora roku gorąca i parna. Pełnych powabu i seksu lekkich sukienek, odkrytych ramion, bikini na plaży i wciągniętego brzucha pod męskim T-shirtem. Oni krążą wokół onych jak ćmy wokół światła i prędzej czy później dochodzi do nadpalenia skrzydeł.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.