Aktor Colin Firth jest kimś więcej niż tylko misterem mokrej koszuli. Choć aktor nie wie, co to grzech, to wierzy w duchowość. Ale bez ducha…
Nie tylko Afrodyta (w mitologii greckiej) i Ursula Andress (w Bondzie) wyglądały zabójczo po wyjściu z wody. W takich sytuacjach bosko wypadają również faceci. Która z czytelniczek „Wróżki” nie pamięta Karola Strasburgera, który w „Nocach i dniach”, nie zważając na biel swojego garnituru, w mulistym stawie zrywał lilie dla Barbary (Jadwigi Barańskiej)? Brytyjki mają tak samo. Tyle że ich zmysły rozpala Colin Firth, który jako Pan Darcy w ekranizacji „Dumy i uprzedzenia” wyłania się z jeziora w ciasno opinającej tors mokrej koszuli. Scenę tę Brytyjki uznały za najważniejszą w historii telewizji. Mało tego, wystawiono jej nawet pomnik. Na początku lipca na środku jeziora w londyńskim Hyde Parku pojawiła się trzymetrowa figura aktora.
Po raz pierwszy Colin Firth poczuł się jak bóg 48 lat temu, a stało się to nie za sprawą mokrej koszuli, ale satynowych spodenek, błękitnej szarfy i korony z plastiku. „Płeć piękna rzucała się na mnie niemal z pazurami. Pomyślałem: następny przystanek to wciąganie kokainy na tylnym siedzeniu limuzyny” – tak po latach opisuje swój aktorski debiut Colin Firth. Miał wtedy pięć lat, wystąpił w szkolnym przedstawieniu i nawet nie podejrzewał, że kiedyś zdobędzie Oscara i zostanie okrzyknięty bogiem, choć tylko bądź aż seksu.
Nie widuje się go w okolicach kościołów, synagog czy innych domów modlitwy. W internecie krąży kilka jego zdjęć (marnej zresztą jakości) na macie do jogi. Gdy otrzymał nominację do Oscara za rolę w filmie „Jak zostać królem”, na jednym z astrologicznych blogów pojawiła się próba odczytania jego aury metodą głębokiej empatii, czyli „magicznego obrazu”. Według niej aura czakry serca aktora „roztacza atmosferę wielkiej osoby, ale jest skromny, żyje radośnie swoimi marzeniami i sztuką, a na dodatek cieszy się z tego, co ma, i gdyby nie miał nic, też byłby szczęśliwy”. Opis ten bardziej niż do gwiazdora kina pasuje do buddyjskiego mnicha. Skojarzenie z hinduizmem jest zresztą jak najbardziej na miejscu.
reklama
Pisarz George Bernard Shaw stwierdził kiedyś, że Anglicy to ludzie mało religijni, więc żeby zbliżyć się do wieczności, wymyślili krykiet. Ale nijak nie pasuje to do rodziny Colina Firtha. Jego dziadkowie ze strony matki byli pastorami Kościoła kongregacjonalnego (to jeden z odłamów protestanckich, który na podobieństwo biblijnych chrześcijan jak ognia unika rozbudowanej kościelnej struktury). Wyjechali na posługę do Indii, gdzie pastorem (tym razem anglikańskim) był pradziadek Colina ze strony ojca. Wszyscy troje przez jakiś czas należeli do Kościoła Południowych Indii, czyli Kościoła anglikańskiego działającego na terenie kolonii.
Dziadek aktora stwierdził jednak, że więcej dobrego dla bliźnich zrobi nie jako lekarz dusz, ale zwykły medyk i postanowił zmienić branżę. A że poza Stanami Zjednoczonymi na całym bożym świecie nie było miejsca, gdzie przyjęto by do szkoły medycznej człowieka po czterdziestce, spakował manatki i rodzinę, wyjechał tam na studia. Do Indii wrócił dopiero z dyplomem lekarza.
Hinduskie korzenie zawsze były obecne w życiu duchowym rodziny Colina. Pytany o to, czy wychowano go w religijnym domu, potwierdza, ale jednocześnie zastrzega, że nie był to „zwykły” dom ludzi wierzących. Jak wspomina, nigdy nie używano w nim słowa „grzech”. Mimo to nauczył się odróżniać dobro od zła… A to dzięki mamie, Shirley Jean Firth, która wykłada religioznawstwo porównawcze na uniwersytecie winchesterskim i ma – jak ujął to aktor – „mistyczne zainteresowania” oraz wierzy w wielu bogów. – Ona w każdej religii dostrzega okruchy prawdy – opowiadał Colin.
Tuż po jego urodzeniu ojciec przyjął posadę nauczyciela historii w Nigerii. Firthowie mieszkali tam cztery lata. Aktor, choć był wówczas małym dzieckiem, pamięta, że w jego rodzinnymi domu bywali nie tylko miejscowi, a także przyjaciele z Anglii czy z Indii. Cały ten religijny i kulturowy miszmasz wyszedł mu tylko na dobre. Wspominał potem, że to przez takie wychowanie w szkole sprzeciwiał się nawet najmniejszym przejawom rasizmu czy religijnych uprzedzeń. Nic dziwnego, że dziś jest mocno zaangażowany w obronę praw przeróżnych grup plemiennych w Afryce – zwłaszcza Buszmenów z Botswany. Działa także na rzecz imigrantów przybywających do Anglii. Zaangażowanie aktora w sprawy społeczne ma ścisły związek z jego życiem duchowym.
W 2011 roku został opublikowany naukowy artykuł z zakresu neurologii, a wśród autorów wymieniono… Colina Firtha. „Zawsze zastanawiało mnie, co jest nie tak z ludźmi, którzy nie podzielają moich poglądów”, tłumaczył gwiazdor, który z własnej kieszeni wyłożył pieniądze na próbę naukowego wyjaśnienia tego zagadnienia. Opłaceni przez aktora badacze przeprowadzili szereg eksperymentów na młodych ludziach i znaleźli związek między budową ludzkiego mózgu a światopoglądem politycznym i religijnym.
Mimo przesadnie praktycznego podejścia do spraw duszy, aktor ma swojego guru. Tylko że nie jest to przewodnik duchowy w potocznym rozumieniu tego słowa. Nazy-wa się Daniele Boido i naucza „duchowości bez ducha”. W praktyce jest to mieszanka elementów duchowej praktyki Wschodu i Zachodu, ale – jak zapewnia Daniele – „pozbawiona tego całego hokus-pokus”.
Oprócz Colina Firtha wiernymi wyznawcami jego nauk są piosenkarze Annie Lennox (z zespołu The Eurhytmics), Bryan Ferry i Bob Geldoff. Dziennikarka jednej z angielskich gazet umówiła się na spotkanie z Boidem, a potem opisała jego metody. W gruncie rzeczy sprowadzają się one do kontroli oddechu (jak w jodze), elementów autohipnozy, diety pozbawionej przetworzonej żywności oraz ćwiczeń fizycznych, bazujących na pilatesie. Nic w tym dziwnego, bo Daniele zaczynał właśnie jako nauczyciel pilatesu, potem zajmował się jogą, medytacją, psychoanalizą, hipnozą, a nawet programowaniem neurolingwistycznym. Jak sam mówi, jego celem jest przemiana klientów w „osoby uduchowione”.
Nie oznacza to, że Colin po spotkaniach ze swoim guru siedzi w pozycji lotosu i godzinami mruczy „om” – najświętszą sylabę hinduizmu. Według Daniele’a duchowość nie ma nic wspólnego z religią. Chodzi o podejście do życia – dbanie o zdrowie, posiadanie sprawnego ciała i czystego umysłu oraz dążenie do szczęścia i spełnienia. Gdzieś w tle jest wskazówka, że dobrze by było pić sok z aloesu, jeść algi i owoce oraz ćwiczyć pilates, ale nie są to wymagania niezbędne. Tak podchodząc do sprawy Colin, mimo iż oficjalnie nie identyfikuje się z żadnym wyznaniem, zdecydowanie jest osobą uduchowioną
Niczego mu nie brakuje. Ani w sprawach umysłu ani ciała. Najlepszym dowodem jest wspomniany na wstępie pomnik. Jak zapewniał jeden z trzech rzeźbiarzy, posąg miał oddawać ducha bohatera Jane Austen – szlachetnego i przystojnego, ale też dumnego. Colin nie skomentował swojej monstrualnej podobizny. Najprawdopodobniej – zgodnie z zaleceniami Daniele’a – zajety jest „dzieleniem się bezwarunkową miłością” przez „wysyłanie jej bezpośrednio do ludzkich serc”.
Stanisław GieżyńskI
fot. east news, forum
dla zalogowanych użytkowników serwisu.