Lato skłania do zwierzeń, zbliża ludzi. Dzwonię więc do starej znajomej, żeby pogadać i łapię ją zdyszaną na spacerze nad morzem.
Nie żeby była skrajną wyznawczynią higienicznego trybu życia, nie słynie też z przesadnego zamiłowania do gimnastyki, ale żeby bez obciachu rozebrać się na plaży, przed sezonem, rok po roku jeździ do sanatorium dla grubasów na cywilizowane oczyszczanie organizmu. Tam przez dwa tygodnie ćwiczy, biega, wchłania całe wiadra wody, napary z ziół, dziki ryż, kaszę jaglaną i nie dotyka chleba i wina…
Gdy dojdzie do formy, może spokojnie pokazać się w kostiumie kąpielowym przy ludziach i wrócić do karygodnego nieumiarkowania w jedzeniu i piciu bez obawy, że jej wysiądzie wątroba. I tak do następnej wiosny…
Przypomina mi to historię cioci Maryli, namiętnej konsumentki śledzika z cebulką pod kieliszek dobrze zmrożonej wódeczki. Niestety, lata odebrały jej organizmowi możliwość bezbolesnego strawienia ukochanego dania i po każdej próbie zakąszania śledzikiem trzeba było wzywać pogotowie. Starsza już pani, bardzo dbająca o swoje zdrowie, ulegała więc pokusie w sposób kontrolowany. Przygotowywała śledzia, nalewała kieliszek, dzwoniła na pogotowie i zabierała się do konsumowania…
reklama
Mamy też w rodzinie lekarza, który twierdzi, że wiele schorzeń, również natury nader osobistej, należy leczyć, pijąc odpowiedni rodzaj alkoholu. Odchudza, według niego – wyjątkowo dobrze – zażywanie czerwonego wina. Problem w tym, że należy się przy tym wstrzymać od zakąsek.
Gdy patrzę na wałki tłuszczu na moim brzuchu, marzę, żeby zostać czarownicą i móc je w magiczny sposób zetrzeć gąbką pod prysznicem (podobnie chciałabym się pozbyć zmarszczek). Nie mogę się tylko zdecydować, czy zostać dobrą wróżką i czynić dobro za pomocą różdżki, czy też złą wiedźmą, która lata na miotle i sypia z diabłem…
Matkami i wróżek, i wiedźm są starożytne boginie. Izis, Astarte, Afrodyta, Wenus, Diana były piękne i wiecznie młode. Potrafiły przemierzać przestworza, przyrządzać napoje miłosne, „zarządzały” porami roku, miłością, urodą, płodnością, przeżywały grzeszne namiętności, dramaty miłosne z wieloma mężczyznami śmiertelnymi i bogami równymi sobie…
Gdy z rytuałów religijnych wyparła je Ewa – kobieta stworzona przez Boga wyłącznie po to, by zgrzeszyć, wodzić mężczyznę na pokuszenie i dać życie, a potem się zestarzeć i umrzeć – boginie zeszły do podziemia i stały się czarownicami. Nadal mają moc, potrafią spełnić najgorętsze pragnienia, skupiając w myślach boską energię. Nie można pozbyć się pragnienia magii, tej sztuki zakazanej, która daje władzę nad racjonalnym umysłem, innymi ludźmi, a przede wszystkim nad samym sobą… Kto nie chciałby być wszechmocny? Jedyna obawa jest taka, czy gdybym została czarownicą, potrafiłabym zapanować nad magią? Czy gdybym umiała spełniać wszystkie swoje marzenia, nie ulegałabym ciemnym zakamarkom swojej natury?
Kiedy magią zajmują się mężczyźni, ich marzenia skupiają się na męskości, władzy, potędze, nieśmiertelności. Kobiety bardziej interesuje: miłość, uroda, ewentualnie eliminacja wrogów. Bardzo chciałabym zostać czarownicą, by w końcu posiąść sztukę panowania nad tym, co w moim życiu nie poddaje się kontroli. Jasne, że zamiast nieustannie walczyć ze swoim coraz bardziej ulegającym sile grawitacji ciałem, wolałabym wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie, które sprawi, że będzie tak, jak marzę, by było… Tylko kiedy uznałabym, że jestem wystarczająco piękna? Kiedy uznałabym, że starczy mi pieniędzy czy władzy? I co stałoby się z szefem, którego mam ochotę udusić parę razy na dzień, co z mężem, co z koleżankami, które w marzeniach często widuję, jak skwierczą wśród płomieni na stosie?
To jasne, że musiałabym zachować maksimum ostrożności, bo – być może – świat wokół mnie szybko wyludniłby się kompletnie i zostałabym na nim bogata, wiecznie młoda, piękna i… samotna. Mój mąż, prawdziwy znawca tematu, twierdzi, że i tak jestem nieobliczalna – z tego samego powodu potrafię wpaść w rozpacz albo euforię. Raz nie może się ode mnie opędzić, a innym razem krzyczę, że ma się trzymać ode mnie z daleka. Być może ma to jakiś związek z Księżycem… On nie może w czasie pełni spać, a ja schudnąć (a gdy tyję, jestem nie do wytrzymania).
On dogadał się już ze swoim żołądkiem i od lat utrzymuje tę samą wagę (to prawda, że stracił nieco wiotkość w pasie, ale przynajmniej nie ma zmarszczek) i radzi mi to samo. No chyba, że znajdę wczasy odchudzające z dobrą restauracją, gdzie podają obiad z pięciu dań i od stołu nie wstaje się z burczeniem w brzuchu, ssąc serwetkę i szukając w myśli miejsca, gdzie można by pojechać i nareszcie najeść się do syta.
Teresa Jaskierny
fot. shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.