Tak niewiele. Mały gest, a rozjaśnia smutnych twarzy chmurność.
Z czasów, gdy byłam nastolatką, najlepiej pamiętam samotność. Byłam nieśmiała, zamknięta w sobie i chyba jakaś inna. Nie potrafiłam łatwo nawiązywać przyjaźni. Dlatego ciągle byłam sama. Miałam wrażenie, że urodziłam się od razu stara. Nie bawiły mnie imprezy, ciuchy, uganianie się za chłopakami.
A może nie widziałam w tym sensu, bo czułam się brzydka i nieatrakcyjna? Miałam wielkie, przeraźliwie smutne oczy, usta w podkówkę i zbyt grube uda. Wiedziałam, że nie mam czym zabłysnąć na tle koleżanek. Tylko za smukłymi blondynkami, zawsze odstawionymi i roześmianymi, chłopcy wypatrują oczy – myślałam. A ja? Byłam całkowitym ich przeciwieństwem – nie miałam w sobie nic ze złotowłosego serafina.
Z daleka od nich wszystkich
Stworzyłam sobie własny świat. W nim czułam się najbezpieczniej. Miałam swoją muzykę – popołudniami uczyłam się grać na fortepianie – i tony książek. Razem z ich bohaterami przeżywałam romantyczne miłości, wyciskające łzy dramaty i egzotyczne przygody. Wychodziłam tylko do szkoły, poza tym całe dnie spędzałam zamknięta w swoim pokoju. I choć rozpaczliwie tęskniłam za towarzystwem, za kimś, z kim mogłabym się podzielić swoimi myślami, przeżyciami i czasem, nie byłam w stanie wyjść do ludzi.
reklama
Bywały chwile, że chciałam po prostu zniknąć, żeby nie czuć się dłużej samotna, żeby nie oglądać się w lustrze i nie smucić tym, co tam widziałam. Kiedy indziej myślałam, że jak schudnę i przełamię moje kompleksy, to coś się zmieni, to będę w końcu szczęśliwa. Głodziłam się więc miesiącami, kilka razy dziennie sprawdzając w lustrze, czy już wypiękniałam, czy jestem choć trochę podobna do koleżanek. Nie byłam.
Gdy miałam 17 lat, do mojej klasy przeniosła się Małgosia. Głośna, pełna energii. Nie wiem, dlaczego zwróciła na mnie uwagę. Może dlatego, że – jak mawiała moja pani od biologii – wyglądałam na dziwadło. Ubrana na czarno, do tego ciemne włosy i zawsze przyklejony do twarzy smutek. Anioł ciemności.
Gośka była dla mnie dobra. Zaczęła wyciągać z domu, nauczyła się śmiać i cieszyć czasem spędzanym między ludźmi. A co najważniejsze, robiła co mogła, bym poczuła się wyjątkowa. Z mojej inności uczyniła atut i choć trudno było mi uwierzyć, że to walor, wiele dawało mi słuchanie jej miłych słów. – Uwielbiam cię rozśmieszać, bo lubię, jak się uśmiechasz! – powtarzała często.
To dzięki Małgosi postanowiłam po skończeniu szkoły zrealizować swoje marzenie o pisaniu. Odważyłam się wysłać moje wypociny do gazet i magazynów dla pań. I… spodobało się to, co pisałam. Już po kilku tygodniach zaczęto drukować moje artykuły.
Z roku na rok wiara we własne siły rosła. Ale daleko mi było do zadowolenia. No, może nie z pracy, bo robiłam to, co lubiłam – tu los mi sprzyjał. Byłam doceniana i chwalona. Ale... to przecież tylko praca. Tęskniłam za innym spełnieniem. Za romantyczną miłością. I nawet nie chodziło o to, że nie pojawiali się jacyś faceci obok mnie. Ba, nawet niektórzy byli zainteresowani. Ale ja nie wierzyłam w ich komplementy, w to, że ktoś chciałby się ze mną umówić i spotykać ot tak, dla mnie samej. Ciągle roiłam sobie, że za tym zainteresowaniem musi się kryć coś, co mnie skrzywdzi. Z tego powodu przez kilka długich lat stroniłam od mężczyzn. Otaczałam się kobietami, które uważałam za bardziej życzliwe.
Radykalne cięciePo kilku latach pracy dostałam fuchę redaktora działu zdrowia i urody. Uwielbiałam jeździć na pokazy, konferencje i organizować sesje zdjęciowe. Któregoś dnia, w czasie jednej z sesji, fryzjerka zaproponowała, że zetnie mi włosy. Kok, który przez lata upinałam na czubku głowy, ponoć postarzał i ujmował urody.
Kilka minut zajęło mojej oprawczyni pozbawienie mnie kosmyków, które zapuszczałam od lat. Wydawało mi się, że w długich włosach kryje się kobiecość, że stuprocentowa kobieta – którą tak bardzo pragnęłam być – musi mieć burzę kędziorów... A jednak się zgodziłam. Patrzyłam na swoje odbicie i zastanawiałam się, kim jestem, któż to zerka na mnie z lustra?
Kilka dni później miałam weekendowy dyżur w redakcji. Niewiele się działo, więc postanowiłam z pożytkiem wykorzystać ten czas. Wybrałam się do studia fotograficznego w podziemiach wydawnictwa. – Hej, przyszłam zrobić fotki perfum do magazynu – powiedziałam do Grześka, fotografa, z którym od czasu do czasu pracowałam. – O rany! Wyglądasz super! Ale zmiana! – wypalił na mój widok. Oblałam się rumieńcem, ale – nie powiem – zrobiło mi się miło. – Słuchaj – powiedział Grześ. – Nic się dziś nie dzieje. Chodź, cyknę ci kilka zdjęć! – Mnie?! Oszalałeś? Ja wychodzę na zdjęciach jak pół…. – Eee, tam. Nie kokietuj. Natychmiast właź do studia!
No i stało się. Grzesiek traktował mnie jak prawdziwą modelkę. Kazał pozować, uśmiechać się, przewracać oczami. Początkowo się wstydziłam, ale jego luz szybko mi się udzielił. Gdy przeglądaliśmy te kilkaset zdjęć, które mi zrobił, ledwo mogłam siebie poznać. – Patrz, kobieto! I ty mówisz, że jesteś niefotogeniczna? Prawie na każdym zdjęciu wyglądasz świetnie! Na każdym, na którym się uśmiechasz!
Tego dnia wracałam do domu z uśmiechem na ustach. Nawet obawiałam się, że jak się tak będę uśmiechać jak głupi do sera, to ludzie wezmą mnie za wariatkę. Ale nie! O dziwo wiele osób odwzajemniło mój uśmiech. A po kilku miesiącach spotkałam kogoś, kto się w nim zakochał. Jesteśmy razem od kilku lat i jest dobrze. Wciąż z każdym dniem pokonuję swoje kompleksy, a on z uporem przekonuje mnie, jak bardzo jestem dla niego atrakcyjna. Od tamtego weekendu nigdy nie zapominam o uśmiechu.
Sylwia Bartczak
fot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.