Strona 1 z 3
Nie samymi modlitwami żyje. „Po pracy”, tak jak inni, oddaje się swoim pasjom: kibicuje, pisze, gra na fortepianie albo… tańczy.
W młodości papież Franciszek kochał tango. Z dnia na dzień jednak rzucił taniec. – Bo – jak twierdzi – zrozumiał, że bardziej kocha Pana Boga. To historia jak z hollywoodzkiego wyciskacza łez. Jorge Bergoglio ostatni raz zawirował na parkiecie, gdy miał dwadzieścia kilka lat. Jego partnerką była dziewczyna, z którą za kilka tygodni miał wziąć ślub.
– Tego wieczora wiele się zmieniło, odkryłem swoje prawdziwe powołanie – wyznał kilka lat temu. – Swojej narzeczonej powiedziałem, że to był nasz ostatni taniec i że zamierzam zostać księdzem – mówi. O tym, co stało się później (bo stać się przecież musiało…), papież milczy jak zaklęty. Tak samo jak o tym, dlaczego tak naprawdę tańczył. Czy po to, aby czuć się wolnym, kręcąc piruety na parkiecie, czy też może po to, by brać w ramiona kobiety? Tajemnicza partnerka do tanga nie była bowiem ostatnią kobietą w życiu Franciszka. Jak papież przyznał w książce „W niebie i na ziemi”, gdy już kończył seminarium, na weselu swojego wuja poznał inną fascynującą dziewczynę.
I kompletnie stracił dla niej głowę. – Byłem pod wrażeniem jej urody, intelektu. Nie przestawałem o niej myśleć. Gdy po weselu wróciłem do seminarium, przez ponad tydzień nie mogłem się modlić. Bo kiedy tylko zaczynałem, w mojej głowie pojawiała się tamta dziewczyna – opowiada człowiek, który dziś nawraca (na dobrą drogę) Kościół.
reklama
Do tanga trzeba dwojga! Pisanie encyklik i krótkich tekstów na Twitterze to jedno, ale po godzinach papieże są takimi samymi ludźmi jak my i mają podobne do nas zainteresowania. A przy tym, jak w starym porzekadle, jedni lubią ogórki, a inni ogrodnika córki. Paradoksalnie tych drugich w dziejach Watykanu było wcale niemało.
Bo choć celibat wprowadzono dopiero w średniowieczu, to od zarania Kościoła następcy św. Piotra lgnęli do płci pięknej jak muchy do miodu. I – prawdę powiedziawszy – nie zawsze miewali stałe partnerki. Damazy I (IV w.) dobrze pamiętał czasy, gdy chrześcijanie musieli ukrywać się w rzymskich katakumbach. Wspominamy go zwykle jako „tego, który wprowadził kult świętych”, ale współcześni zapamiętali mu, że potrafił zabawić się z gestem i nazywali „pieszczoszkiem matron”. Potem łatkę pupilków kurtyzan Rzymianie przyczepili jeszcze Sergiuszowi III (X w.) i Aleksandrowi Borgii VI (XV w.).
Dla Grzegorza I (VI w.) płeć przeciwna stała się inspiracją pisarską. Został autorem poradników seksualnych. Ponad wszystko potępiał stosunek przerywany, nazywając go „najbardziej nienaturalnym zbliżeniem w ramach małżeństwa”. Jego zdaniem coitus interruptus był gorszy od cudzołóstwa, a nawet od zaznawania przyjemności z… własną matką. Kazirodztwo zresztą zaliczał do czynów zgodnych z naturą, ponieważ mogło przysłużyć się chwale Kościoła wydaniem na świat nowych wyznawców. A – jak twierdzą historycy – zdobycie wielu nowych owieczek do Bożej trzódki było największą zasługą Grzegorza I.
Bonifacy VI (IX w.) zasiadał na papieskim tronie zaledwie dwa tygodnie, ale za to był pierwszym, którego wcześniej kilkakrotnie wydalano ze stanu duchownego za nieprzystojne prowadzenie i deprawację innych. Co dokładnie wyprawiał, trudno dziś dociec, ale w tamtych czasach nie przestawało się być księdzem nawet za posiadanie kilku kochanek. Jego imiennik Bonifacy VIII (XIII w.) także miał ogromną słabość do pań. Do tego stopnia, iż nawet stwierdził, że grzechy cielesne nie obrażają Pana Boga i nie trzeba się z nich spowiadać. Współcześni mu teologowie nie poznali się na tym „odkryciu” i Bonifacy VIII musiał uciekać z Rzymu. Nie dość, że pod osłoną nocy, to jeszcze pośpiesznym powozem. Za herezję bowiem groziło mu odzieranie ze skóry żywcem, przypalanie żelazem i ćwiartowanie.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.