Jak mi się coś wali na głowę, mówię sobie: może właśnie dzieje się coś, co jest dla mnie najlepsze?
Wie pani, jak sobie tak popatrzę, jak się inni męczą, od razu mi lżej – mawiała Jadziula, zwana też przez niektórych stróżychą albo – mimo płci z całą pewnością żeńskiej – gospodarzem domu, w którym kiedyś mieszkałam (blok na VII piętrze, często bez windy).
Oparta na miotle, stała przed blokiem, zażywając świeżego powietrza, i z błyskiem w oku dzieliła się z przechodzącymi najnowszymi sensacjami o kłótniach domowych, zakazanych czynach i nieoczekiwanych zdarzeniach na wszystkich piętrach. Lubiłam słuchać jej opowieści, bo z byle ploty czy przypuszczenia potrafiła wykrzesać prawdziwy płomień dramatu. A im bardziej ponura, bardziej sensacyjna i okropna była ta plota, tym radośniejszy uśmiech miała pani Jadziula na twarzy. Myśl, że można czerpać radość z cudzego nieszczęścia, wydawała mi się wtedy obrzydliwa. Przyszły jednak czasy, kiedy i ja zaczęłam doświadczać podobnych emocji.
Wybrałam się niedawno do przychodni na badania kontrolne, wchodzę do środka i wpadam na sfruwającą ze schodów kobietkę, która rzuca mi się na szyję i mówi głosem dziwnie znajomym. Patrzę, patrzę i mimo wysiłków nie poznaję, kto zacz, więc w końcu pytam ze wstydem. Ale zamiast oburzenia kobietka śmieje się perliście i mówi: – No tak, już się przyzwyczaiłam, nikt mnie nie poznaje. To ja, kochana, Maja…
No i tu łuski spadły mi z oczu, dopiero teraz zobaczyłam gdzieś w środku, w eleganckiej smukłej blondyneczce, grubawą zwalistą brunetkę w okropnych ciuchach i w jeszcze gorszej fryzurze. – Cholera jasna – mówię – w życiu bym cię nie poznała. Jak to zrobiłaś, opowiadaj.
reklama
Opowieść trwała prawie pół dnia i kilka ciastek z kawą i do dziś trudno mi uwierzyć, że jest prawdziwa. W skrócie brzmi ona tak: Maja, którą kiedyś znałam, miała nadwagę, tłuste włosy, kompletny brak gustu, a na dodatek okropnie się pociła. W pracy wszyscy jej unikali i nie zwolnili jej tylko dlatego, że znała kilka języków i pracowała za parę osób, choć brała jedną pensję. Męża miała do kompletu, drania i obiboka, ale nikt się nie dziwił, że ją zdradza i wykorzystuje, bo wszyscy uważali, że i tak ma szczęście, że jakiś chłop na nią poleciał. I tak by to trwało, gdyby po czterdziestce nie zachorowała. Rak piersi, lata leczenia, niepewności, reemisja, amputacja...
W międzyczasie mąż odszedł oczywiście, dzieci odfrunęły na swoje, a z pracy ją wylali. Została sama, bez grosza, z zawieszonym wyrokiem śmierci. Ponieważ nie miała już nic do stracenia, sprzedała mieszkanie po ojcu i postanowiła przed śmiercią spełnić swoje marzenie. Wybrała się na wycieczkę po Morzu Śródziemnym, ale na pewno prawo serii działało i na jednej z wysp greckich statek się zepsuł tak skutecznie, że ich wszystkich wysadzili na ląd, żeby autokarami zdążyli na powrotny lot.
W tym zamieszaniu ktoś ją okradł albo sama zgubiła swoją walizkę i bagaże. Dość, że została w jednej sukni i bez pieniędzy, dokumentów. Agent biura zostawił ją w jakiejś obskurnej dziurze, ambasada ją olała, kazała czekać na duplikat paszportu (wtedy jeszcze nie byliśmy w Unii).
Żeby nie zwariować, zaczęła pomagać w najbliższej knajpce. Tu wrodzona pracowitość wyszła jej na zdrowie, szybko zaproponowano jej stałą pracę. „Czemu nie?”, pomyślała i zaczęła podawać do stołu na greckim zadupiu. Latem było mnóstwo gości, ale jesienią pusto. I Maja postanowiła zrobić knajpce stronę internetową w tych kilku językach, które znała, a z nudów prowadziła tam blog. Gości zaczęło przybywać.
Któregoś wieczoru do portu przybił jacht z grupą młodych ludzi. Pobiegli prosto do knajpki, chwalili stronę i zaproponowali Mai pracę w dużej międzynarodowej agencji reklamowej. Dwa lata temu Maja odchudzona (dieta śródziemnomorska), zmieniona na blondynkę (siwe włosy lepiej wyglądają ufarbowane na jasno), wróciła do kraju. Szefuje tu polskiemu oddziałowi firmy. Z nowymi piersiami wygląda bosko, więc może i królewicz jakiś się jej trafi.
Słuchałam tej opowieści z wypiekami, jak bajki, która w rzeczywistości nie ma prawa się zdarzyć, jak opowieści o potędze nadziei, a może o poddaniu się fali przeznaczenia. I po raz pierwszy pomyślałam, że niektórzy, jak moja stróżycha, potrzebują nieszczęścia, by odzyskać radość i żeby im się chciało żyć. Więc teraz, jak mi się wydaje, że coś wali mi się na głowę, mówię sobie: może właśnie dzieje się coś, co jest dla mnie najlepsze, choć jeszcze o tym nie wiem.
Teresa Jaskierny
fot. shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.