Za wszystkie niepowodzenia winiłam mamę. Jej dusza dogoniła mnie kilka tysięcy kilometrów stąd, bym zrozumiała, że niesłusznie.
– Co?! Zostawił cię? No jasne, kto wytrzyma z taką jędzą? Wszyscy uciekną!
– Mamo, to ja uciekłam! A on oszukał i zdradził! No tak, wszyscy są dobrzy poza mną.
– Ja nie mówię, że jesteś zła, tylko głupia. Co ci się w życiu udało? Nic!
– A odczep się od mojego życia!
– Nie chcę, byś je zmarnowała! Jesteś moim dzieckiem. Pyskatym, ale jednak...!
Jeszcze kilka lat temu prawie wszystkie rozmowy z moją mamą wyglądały podobnie. Nasze życie upływało na wiecznych pretensjach i rozdrapywaniu nigdy niegojących się ran. Wchodząc do rodzinnego domu, w sekundę zmieniałam się w gotową do ataku lwicę. Wystarczyło jedno słowo, bym wysunęła pazury.
Czułam się gorsza, miotałam się w życiu, niczym uwięziony w klatce ptak. Często krytykowana, nigdy niechwalona, obdarowywana chłodem zamiast czułości, wiedziałam, że daleko mi do „ideału”. Pragnęłam zasłużyć na akceptację, ale poprzeczka była dla mnie zbyt wysoka.
Szybko wyprowadziłam się z rodzinnego domu, wynajęłam mieszkanie i na swoich warunkach szukałam szczęścia. Z facetami mi się jednak nie układało. Przygniatała ich moja dziecięca potrzeba czułości i uwagi, której tak bardzo łaknęłam.
reklama
Kilka lat temu, gdy mój narzeczony postanowił zamienić mnie na nowszy model, myślałam, że życie straciło dla mnie sens. Czułam się jak stary nieporzebny mebel, któremu przyszło kończyć żywot w graciarni. Wściekła na drania, który zabrał mi cztery lata życia, postanowiłam, że nie dam się pozbawić wszystkiego. Przez rok planowaliśmy wyjazd na południe Europy. Nie chciałam rezygnować chociaż z tego... Wyruszyłam więc sama.
Gapienie się w lazur krete(y)ńskiego morza zachęcało do marzeń, a ja przecież byłam z nich wyzuta. Dlatego postanowiłam zwiedzać i robić rzeczy, które odwrócą uwagę od sytuacji, w jakiej się znalazłam. W końcu, podobno jak się człowiek porządne zmęczy, to nie ma siły na myślenie o głupotach.
Po tygodniach wałęsania się po górach i wąwozach byłam jeszcze bardziej zła i totalnie wykończona cholernym, aktywnym wypoczynkiem w samotności! Przemierzywszy hektary bezdroży i gajów oliwnych, czułam, jak moja skóra skwierczy pod palącym słońcem i jak spragniona wysycham na wiór. Nagle, w oddali, zobaczyłam osadę. Ożywiłam się nieco w nadziei, że tam, pośród wzgórz, znajdę chociaż jakiś mini- sklepik z czymś do picia.
Maleńka wioska leniwie grzała się w upalnym słońcu i wyglądała niezbyt imponująco. Było w niej kilkanaście odrapanych z niegdyś białej farby, brudnych domków, kępy łaknących dżdżu krzaków, gubiących wysuszone liście i... żadnego kramu z napojami. Wdłuż biegnącej przez środek wsi drogi wznosił się niski murek. Siedzieli na nim mężczyźni w brudnych ciuchach i czapkach z daszkiem, zacieniających ogorzałe twarze, i kobiety w czarnych chustkach na głowach. Jedna z matron, nurzając drewnianą łyżkę w wielkim garze pełnym mamałygi, nakładała specjał do małych miseczek i podawała je zgromadzonym. Wspólny grecki „lunch”. Widziałam to już wcześniej, dlatego mnie nie zdziwił, choć, jak zwykle, rozczulił.
Szłam zrezygnowana, mijając jedzących. Umierałam z pragnienia, ale brakło mi odwagi, by przerwać wieśniakom posiłek, który zdawali się celebrować. Nagle kobieta, siedząca na samym końcu, wstała. Bez słowa podała mi swoją miskę z jedzeniem i metalowy kubek z wodą. Uff, uratowana! Ucieszona, usiadłam obok niej. Była stara, miała pomarszczoną twarz. Uśmiechała się, odsłaniając bezzębne dziąsła i marszcząc pełną babcinej łagodności twarz. Jeden jednak szczegół nie pasował do tego obrazka... Zachwycające, pełne młodzieńczego blasku oczy.
Coś ciągnęło mnie do tej kobiety, czułam, że jest mi zadziwiająco bliska. Trwałyśmy tak bez słowa prawie dwie godziny. Większość siedzących na murku ludzi rozeszła się już do chłodnych domów, a my w bezruchu... I nagle, olśnienie... Ona ma oczy mojej mamy! Wzruszona pomyślałam, że trzeba było jechać do odległego kraju, trafić do ukrytej w górach smutnej wioski, by w spojrzeniu starej kobiety odnaleźć duszę mojej mamy. W magiczny sposób zrozumiałam, że matka chowa dla mnie ciepło i czułość, których przez lata nie byłam w stanie dostrzec, a które, niczym w lustrze, odbijały się w jej brązowych oczach.
Ta wyprawa nauczyła mnie, że pewne rzeczy widzimy powierzchownie, nie przyglądając się im. I że można w brzydocie starej twarzy dostrzec kawałek piękna, a w kimś agresywnym niczym wystraszone zwierzę – ukryte dobro. Wybaczyłam mamie nieudolne próby lepienia mojego życia na wzór jej wyobrażeń. Dzięki temu sama przestałam się miotać. Byłam jak krótkowidz, który po latach widzenia mętnego obrazu dostał okulary. Do do-mu wróciłam odmieniona. Przywitały mnie... piękne, greckie oczy.
Moje relacje z mamą złagodniały. Trudno nazwać je sielanką – wciąż zdarzały się kłótnie, ale walczyłam ze swoją porywczością. Czasem wybuchałam, ale potem starałam się dociec, jakie słowa, jakie zachowania doprowadzały mnie do szału. Krok po kroku się na nie uodparniałam. A gdy rzadziej się zapalałam, mama była mniej spięta i skora o kłótni.
Zaczęłyśmy wreszcie rozmawiać. Nawet jeśli nie były to miłe pogawędki, to każda z nas przynajmniej miała szansę wyrazić, co czuje. Godziłam się z faktem, że nie zmienię mojej mamy, tak jak i ona mnie, a jedyne, co możemy zrobić, to zaakceptować naszą odmienność. Zrobiłyśmy miejsce na dobre uczucia – te matczyne i córczyne.
Dziś, gdy mojej mamy już nie ma, dziękuję losowi za podróż na Kretę i magiczne spotkanie ze starą Greczynką. Był w nim dotyk anioła. Sprawił, że zbliżyłam się do osoby, która powinna mi być najbliższą. Nie zmarnowałam tej jedynej w swoim rodzaju relacji i wciąż, każdego dnia, czerpię z niej siłę.
Sylwia Bartczak
fot. shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.