Jak radzili sobie z chorobami nasi przodkowie, kiedy aptek było jak na lekarstwo, a lekarzowi nie do końca wierzono?
Czym była choroba dla naszych praprababć i prapradziadków? A może raczej KIM ona była? Złym duchem, poszukującym ofiary, aby wyssać z niej życiodajne siły. Do dziś mówimy: „choroba mnie dopadła/złapała”, „coś mnie chwyciło”, „tak mnie trzęsie”.
„Złe” ujawniało się zwłaszcza podczas gorączki, przemawiając ustami chorego. Na szczęście dawniej ludzie byli bardziej zaradni. Choroba w kogoś „wlazła”? No to trzeba ją wypędzić! Albo przebłagać... Czasem wystarczyło podać odpowiednie środki lub strawę – i opuszczała ciało. Gorzej, jeśli niemoc była wynikiem zadanego uroku lub wypowiedzenia złych słów w niewłaściwą godzinę. Dlatego każdy nieznajomy wędrowiec był mile witany i suto goszczony – zwłaszcza jeśli mamrotał coś niezrozumiale pod nosem...
Do najtrudniejszych przypadków należały jednak choroby zesłane przez ludzi, których podejrzewano o kontakty z diabłem. Ofiary złego uroku mogły liczyć tylko na pomoc znachora. Oczywiście wiązało się to z niemałymi kosztami! Niestety, bywały tak zwane „złe godziny”, kiedy bezwiedne wypowiedzenie nieodpowiednich słów – przez osoby nieznające się na czarach – też zsyłało nieszczęście. Dlatego starano się nie rozmawiać o chorobach albo używano określeń innych niż powszechnie przyjęte.
Aby odczynić urok lub ową godzinę, która mogła okazać się niewłaściwa, rozpoczynano rozmowę o chorobach formułą: „Nie wspominając przy nas…”. Miało to oddalić nieszczęście od osoby, która ją wypowiadała i otoczenia, w którym się znajdowała. Po tych słowach, na wszelki wypadek, spluwano trzykrotnie. Nieświadomie wyrażeń o podobnym znaczeniu używamy i dzisiaj: „Nie wspominając o...” czy „Nie mówiąc o…”. Zdarzało się też jednak, że chorobę zsyłał Bóg. Stawała się wtedy „dopustem”, „wolą bożą” lub karą za grzechy – znakiem sprawiedliwości i przestrogą dla innych.
reklama
Nożem w zawieruchę Nawet gdy demon czy Bóg gotowi byli odpuścić, niebezpieczeństwo czaiło się w przyrodzie. Wiatr mógł sprowadzić chorobę z „owiania”. Gdy pojawiał się nie wiadomo skąd jako wirujący słup, lepiej było zejść mu z drogi. Chyba że ktoś odważył się ugodzić złe, rzucając nóż w środek zawieruchy. „Zauroczyć” mogły także rośliny, zwierzęta lub przedmioty. Trzeba było uważać, by się w coś nie zapatrzyć. Gdy się jednak tak zdarzyło, bezzwłocznie należało splunąć za siebie (opluwało się wówczas urok), trzykrotnie wymawiając słowa: „na psa urok!”. I jeszcze odpukać w niemalowane drewno.
Urok szczególnie upodobał sobie dzieci. Chronić miał je czerwony element ubranka. Urok padał wówczas nie na samo dziecko, lecz na jego czerwone wstążki czy guziczki. Zauroczone przedmioty należało wyrzucić lub zakopać – i kłopot z głowy.
Wódka i zioła Zamiast w przypadku byle kataru od razu uciekać się do odczyniania uroków, najpierw każdy próbował pomóc sobie domowymi sposobami, na przykład kurując się ziołami. Ich siła lecznicza miała zależeć od pory i miejsca zbiorów. Szczególne właściwości przypisywano ziołom zbieranym w wigilię św. Jana, w przeddzień i w święto Matki Boskiej Zielnej oraz w oktawie Bożego Ciała.
Najbardziej uniwersalnym lekiem była jednak wódka. Stosowano ją zarówno zewnętrznie – do nacierań – jak i wewnętrznie. I to niezależnie od tego, czy chorego bolał ząb, żołądek czy dokuczała mu gorączka. Alkohol często mieszano także z ziołami.
Msza w intencji uzdrowieniaGdy znane od pokoleń środki nie pomagały, a rady sąsiadów nie przynosiły widocznej poprawy, przychodziła kolej na modlitwę. Za odpowiednią opłatą można było liczyć na wstawiennictwo u Boga za pośrednictwem księdza. Możliwe, że choroba została zesłana za grzechy, a odpowiednie praktyki przebłagają Sprawiedliwego. Jeśli modlitwy też nie pomogły, był to znak, że grzechy są zbyt ciężkie lub przyczyna niedomagań jest inna. Wtedy pozostawał jeszcze jeden ratunek: znachor lub znachorka, o których krążyła opinia, że mają dar od Boga, ale współpracują też z diabłem.
Zaklęcia, tajemnicze formułki, wypowiadane szeptem i z odpowiednią gestykulacją, chuchaniem, kadzeniem, miały pomóc wypędzić chorobę czy odczynić urok. Dodatkowo znachor zalecał kurację ziołami lub jedzeniem. Przekazywał choremu nie tylko skład specyfiku, ale i zaklęcia, jakie ma wymawiać, przygotowując lekarstwo. Bywało, że po tych zabiegach chory wracał do zdrowia. Wówczas wieść o zdolnościach znachora błyskawicznie rozchodziła się po okolicy.
Gorzej, jeśli stan pacjenta się nie poprawiał. Rodzinę czekał wtedy kolejny wydatek – wizyta lekarza. Domownicy starali się ją zapewnić choremu, by nie zostać posądzonymi o skąpstwo. Ale oczywiste było, że niewiele to pomoże, skoro… „taka wola Boża”!
Czerwone korale nie wystarczą Dziś zwykle od razu kierujemy kroki do lekarza i apteki. Ale nie zawsze udaje się znaleźć lekarstwo. Często działamy na objawy, a przyczyna choroby jest ukryta głębiej. Dlatego zanim zaczniemy ingerować w organizm chemicznymi środkami, zastanówmy się nad przyczynami naszych problemów. I spróbujmy rozpocząć leczenie – zwłaszcza zwykłego przeziębienia – od środków naturalnych. A kierując się ludową mądrością, wystrzegajmy się także przedmiotów, które mogłyby nas zauroczyć! Tym bardziej, że brakuje znachorów potrafiących uwolnić od uroków rzucanych przez współczesne trendy, gadżety i techniczne cudeńka.
Warto się również rozejrzeć, czy przypadkiem w naszym otoczeniu nie znajdują się osoby niezbyt nam przychylne. Lepiej wówczas zmienić środowisko, bo czerwone korale mogą już nie wystarczyć. O niemalowane drewno trudno, zrzucać uroki na wierne psiaki szkoda, a spluwanie za siebie nie uchodzi!
Podłożyć świnkęCzasami świadomie „podkładano” komuś chorobę – na przykład wylewając na pole lub pod próg sąsiada wodę po obmyciu chorego albo podrzucając skrawek ubrania. Osoba podkładająca mogła nawet określić, jak długo „złe” ma pozostać przy sąsiedzie. Z podobnych powodów chłopi nie dotykali, a tym bardziej nie zabierali do domu żadnych, nawet cennych, przedmiotów porzuconych na drogach. Któż mógł wiedzieć, jakie licho w nich siedzi?!
Joanna Typek
fot. Wikipedia
dla zalogowanych użytkowników serwisu.