Strona 1 z 2
Po 30 latach szamotania się z życiem nagle się obudziłam. Zanim jednak to się stało, wyrzuciłam ze swojego słownika słowa: „nie potrafię”, „nie mogę”, nie rozumiem”.
Od pewnego czasu jestem w drodze. Tej najważniejszej, która ma mnie doprowadzić do samej siebie. Po latach depresji, niekończących się migren, zdecydowałam się zmienić swoje życie. Zdarza mi się zboczyć w leśną gęstwinę, stanąć na wielkim urwisku i z dystansu spojrzeć na moją autostradę życia. Mogę wtedy albo zawrócić i znów biec nią dalej na oślep, albo skoczyć do płynącej w dole rzeki i ufać, że wyrzuci mnie na właściwym brzegu.
Tak zrobiłam w ubiegłym roku, a rzeka zaniosła mnie do Indii. Miałam polecieć tam na kilka tygodni, ale zostałam prawie pół roku. Przytrafiła mi się historia niemal książkowa. Takie „Jedz, módl się i kochaj” ze mną w roli Julii Roberts.
Będę cię uczył
9 stycznia 2012 roku rzeka życia wyrzuciła mnie w Puttaparthi – małej mieścinie na południu Indii. Przypadkiem (który przypadkiem z pewnością nie był, bo być nie mógł) trafiłam do tamtejszego astrologa, Bharatha Thambiego. Ot, zbliżały się moje urodziny i w ramach prezentu postanowiłam zgłosić się do niego na konsultacje. I kiedy, po błądzeniu ciemnymi korytarzami, trafiłam wreszcie do jego gabinetu, ziemia się zatrzęsła, zaszumiało, zatrzeszczało! Trwało to prawie cztery godziny, a każde zdanie, jakie w tym czasie wypowiedział Bharath, miało swoje potwierdzenie w moim życiu. W jednej chwili uzyskałam odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, w dodatku bez ich zadawania.
reklama
Byłam oszołomiona. Sama nie wiem, kiedy zostałam jego uczennicą. Pamiętam tylko słowa: „Masz dobrą karmę, będę cię uczył. Tylko mnie nie zawiedź…”. Innymi słowy, Nowy 2012 Rok obdarował mnie guru. Dałam się więc porwać nurtowi. Zostawiłam wygodne życie w Polsce i na pięć miesięcy zamieszkałam w świecie, gdzie pot leje się z człowieka niemiłosiernie, komary tną jak szalone, a karaluchy defilują po kuchni. Wstawałam o 5 rano i medytowałam. Potem ćwiczyłam jogę i znów medytowałam – w sumie jakieś 7-8 godzin dziennie. I dobrze mi z tym było. Choć nie od razu…
Wywąchana ofiara Drugiego dnia Bharath zapytał mnie: – Kiedy budzisz się rano, czyją twarz widzisz jako pierwszą? – Jak to czyją? – odpowiedź była dla mnie oczywista. – Swoją, kiedy myję zęby. – Mylisz się, najpierw patrzysz w oblicze Boga.
Początek był trudny. Nie dość, że wtedy jeszcze jeżyłam się na dźwięk słowa „bóg”, to w dodatku nie potrafiłam odnaleźć się w hinduskim świecie reguł, zakazów i nakazów. Wszystko robiłam nie tak – nie ta ręka, nie ta noga, nie ta godzina. Pewnego dnia miałam zanieść do pobliskiej świątyni Siwy ofiarę – świeże mango. Nie wytrzymałam i powąchałam apetyczny owoc. I wtedy okazało się, że trzeba zerwać nowy, bo ten jest już… „wywąchany”. Wszystko bowiem, co trafia przed oblicze Boga, powinno być czyste i nienaruszone, a ofiarowanie Mu czegoś, co zostało wcześniej posmakowane, jest godne kary.
Przez pierwsze dwa tygodnie moje ego bardzo ucierpiało i momentami aż kipiało ze złości. Czułam się jak dziecko, pouczał mnie nie tylko nauczyciel, ale też jego dzieci. Nawet koty, które snuły się wokół, wydawały mi się bardziej uduchowione ode mnie. Miałam ochotę wskoczyć w pierwszy samolot do Polski i znów cieszyć się życiem bez Boga. „Temu Panu już podziękujemy, za dużo koło Pana szumu”.
W końcu, po kilkunastu dniach walki, mój umysł Europejki zmiękł i przestawił się na inne myślenie, gdzie nic nie jest pewne, a czas zdaje się w ogóle nie istnieć, i gdzie się nie ruszyć, trafi się na jakiegoś boga. Ale w końcu przecież po to tu przyjechałam. By odnaleźć sens życia, wyzwolić się z depresji i usłyszeć wewnętrzną ciszę.
Podwójne błogosławieństwo Czyszczenie karmy – jak to nazywał Bharath – zaczęłam w poniedziałek: od postu. Przed przyjazdem do Indii tego rodzaju „poświęcenia” nie mieściły się w moim ówczesnym rozumieniu duchowości, które z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się iluzoryczne i mało rozwojowe. – Dlaczego mam odmawiać sobie jedzenia? – pytałam mojego mistrza. – Żeby okazać Bogu miłość – odrzekł Bharath. – I upiększyć swe ciało, bo gdy Bóg dostrzeże twoje poświęcenie, zechce w tobie zamieszkać. A poza tym – spytał przewrotnie – jak sobie wyobrażasz modlitwę z pełnym żołądkiem? Kiedy się najesz do syta, zamiast głębokiej medytacji możesz spodziewać się głębokiego snu, bo cała energia zejdzie do żołądka i zaangażuje się w trawienie.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.