Irena nie lubiła gromadzić rzeczy. Pozbywała się jednych, by zrobić miejsce dla innych. Irena gromadziła wspomnienia. Zwłaszcza te, z którymi nie chciała się rozstać.
Przybrały one materialną postać: pierścionka ze szmaragdem, który dostała od mamy po zdanej maturze, fotografii gładkiego i mokrego od rosy głazu na brzegu Morskiego Oka, listów od Jana odnalezionych przypadkiem za okładką „Pana Tadeusza”, wyblakłej przepustki na widzenie w więzieniu na Rakowieckiej, płóciennych opasek, jakie zaszyto zaraz po urodzeniu na rączkach Jacka, no i pierwszych bucików ukochanej wnuczki Marty.
Irena miała dużo czasu, by wspominać. Od miesięcy leżała przykuta do łóżka i udawała, że wierzy, iż to nie koniec jej drogi. Nie chciała martwić synowej, która się nią opiekowała, i wnuczki, która właśnie zdała maturę i szykowała się na studia medyczne. Tak jak ona w 1939…
Wtedy to Wanda, jej przyjaciółka, namówiła ją na pójście do wróżki. Na Złotą. Po wróżbę „na życie”. Poszły. Irena założyła pierścionek ze szmaragdem, który dała jej matka.
– Jest trefny – powiedziała wróżka ze Złotej. Irena nie zrozumiała.
– Ten pierścionek nie przyniesie ci szczęścia – wyjaśniła wróżka.
– Nikomu już nie przyniesie – dodała tajemniczo.
Irena cofnęła rękę. Poczuła, że pięknie oprawiony szmaragd stał się nagle bardzo ciężki…
– Życie jest jak droga – powiedziała wróżka – czasem prosta, czasem kręta. Ty będziesz stawała na rozstajach. Pamiętaj, żeby słuchać serca, wtedy wybierzesz właściwie.
reklama
Z tą wróżbą w głowie Irena pojechała z rodzicami na wakacje do Zakopanego. Nad Morskim Okiem poślizgnęła się na mokrym od porannej rosy głazie i… złapał ją w ramiona młody mężczyzna, który pojawił się przy niej nie wiadomo skąd. Pierwszy raz w życiu poczuła to, co później nazwano „motylami w brzuchu”.
Jej wybawca miał na imię Jan. Gdy żegnali się na dworcu dwa tygodnie później, bo ona wracała do Warszawy, a on do Bydgoszczy, nie mieli zamiaru się rozstawać. No, może tylko na chwilę. Ale wybuchła wojna. I stracili kontakt. Irena nie mogła zrozumieć, dlaczego do niej nie napisał…
Spotkali się po wojnie, przypadkiem, w pociągu relacji Warszawa – Poznań. A wkrótce potem Irena odnalazła schowane przez rodziców wojenne listy Jana. – Dlaczego? – zapytała, trzymając w ręku kilka niebieskich kopert.
– Nie chcieliśmy cię stracić – odpowiedziała matka. – On nosił niemieckie nazwisko. Jego miasto włączono do Rzeszy…
Wydawało się, że wreszcie wyszła na prostą. Jan przeprowadził się do Warszawy. Dostała od niego srebrny pierścionek z koralem. Któregoś wczesnego poranka zapukała do ich wynajmowanej kawalerki milicja. Po czterech latach na pierwszym widzeniu na Rakowieckiej Jan nie przypominał Jana. Kazał jej zdjąć pierścionek z koralem, bo on nigdy stąd nie wyjdzie.
Wyszedł latem 1957 roku, po ośmiu latach. Dowiedział się, że postawiono mu fałszywe zarzuty. Irena pierścionka od Jana nigdy z palca nie zdjęła. – Dlaczego go ciągle nosisz? – dopytywała się matka.
– Bo kocham Jana i to się nie zmieni – odpowiadała.
– Ale czy Jan kocha ciebie? – nie dawała za wygraną matka.
Latem 1957 roku Irena pojechała na Muranów zobaczyć, jak buduje się nowe osiedle. Miała tam dostać przydział na mieszkanie. Na placu budowy spotkała… Jana! Pobrali się. Rok później urodził im się Jacek, tak podobny do Jana. Gdy 30 lat później przyszła na świat Marta, synowa Ireny oczekiwała, że babcia podaruje wnuczce pierścionek ze szmaragdem. Ale przecież on był trefny. Marta dostała po śmierci babci srebrny pierścionek z koralem. Ten od Jana. Obiecała też Irenie, że tak jak kiedyś ona, pójdzie do wróżki po wróżbę „na życie”.
Marta zjawiła się u mnie. Powiedziałam jej wtedy, że pozna i pokocha mężczyznę, na którego będzie musiała trochę poczekać, zanim będą razem. – Babcia też czekała na dziadka – powiedziała Marta. – Widać to u nas rodzinne.
W Zaduszki następnego roku Marta poznała Andrzeja. Niosła ogromną donicę ze złotymi chryzantemami na grób Ireny i wywinęłaby orła na wyboistej ścieżce, gdyby mężczyzna, idący przed nią, nie chwycił jej w ramiona. Spojrzała na niego i poczuła szalone bicie serca. Nie motyle w brzuchu, o których opowiadała jej babcia. Zapalili znicze na grobach jej i jego bliskich. No i umówili się na randkę następnego dnia. Andrzej nie przyszedł. Zmartwiła się. Ale jeśli wróżba ma się sprawdzić…
Zobaczyła go kilka miesięcy później w kościele na Starym Mieście. Był świadkiem na ślubie. Stał z naręczem kwiatów od gości. – Marta, zaczekaj na mnie! – powiedział tak głośno, że wszyscy spojrzeli w jej stronę. A za chwilę zniknął gdzieś w tłumie przechodniów. Pomyślała wtedy, że gdyby już go miała nie spotkać, pozostanie w jej wspomnieniach razem ze złotymi chryzantemami. Te kwiaty będą materialną postacią tego wspomnienia. Do wspomnień, które zbierała tak jak Irena, Marta mogła wkrótce dołączyć srebrną figurkę Buddy, prezent od sąsiadki, której ratowała życie. Pomagał jej w tym ratowaniu młody lekarz pogotowia o imieniu… Andrzej. Jej Andrzej!
Anna Złotowska
fot. shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.