Dusza ma coś w rodzaju ślepej kiszki. Czyli takiego uchyłka od głównej linii procesów, do którego trafiają kłopotliwe resztki. A depresje to rozlane zapalenia owego duchowego wyrostka: przeładowanego smutkami, rozpękłego od niespełnień, zakażonego niemocą.
Dlatego już we wrześniu zabieram się do jesiennej konserwacji duszy. I, na przykład, przywołuję te wspomnienia, które chcę zapomnieć… W ogóle, sztuka po sztuce, przeglądam wszystko, co spoczywa w umysłowej ślepej kiszce. Po to, aby podczas szarug, pluch oraz niedostatków słońca nie przeżyć emocjonalnej sepsy.
W zbiorach mam kilka faktów straszliwych, kilkaset groteskowych i kilkanaście niestrawnych, o skutkach ciągnących się jak guma do żucia. A, co gorsza, w przypadku niektórych nie zawsze wiem dokładnie, co tak ubodło, tak ugodziło. Mam więc zabawne wspomnienia, których nie mogę zabić śmiechem… Jedno takie chcę dzisiaj opisać – może wydedukujecie, co mnie męczy? – od tego są przecież przyjaciele, lepsi od psychiatrów i ich małych różowych tabletek.
Gdy byłam piękna i młoda, bez namysłu kupiłam raz sobie rozpustną, dwuosobową wannę ze stuletnią gwarancją. To jedyny brązowy przedmiot, który nabyłam – z własnej inicjatywy – przez całe życie! Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Stała na wystawie sklepu żelaznego w likwidacji. Uznałam za omen, iż mam w kieszeni odpowiednią sumę (zabrakło mi złoty jeden, groszy dwadzieścia, co udało się utargować za płatność gotówką). Po czym wróciłam do domu na czele tragarzy.
reklama
Życie zdawało się proste. Nawet gdy się okazało, że wanna jest za długa w stosunku do wymiarów łazienki w bloku… Ha! – zgodnie ze swoją naturą, zamiast walczyć z biurokracją o pozwoleństwo wyrąbania niszy, zrobiłam unik. Zdecydowałam, że prościej będzie się dorobić i zmienić mieszkanie na takie, które spełni wszystkie marzenia naraz. Z pokojem kąpielowym oraz widokiem na mewy pikujące nad Wisłą!
Życie, jak widać, kroiłam z metra, nie martwiąc się o ścinki. I zakup wątpliwości we mnie żadnych nie budził, chociaż nie miałam z kim w wannie się nurzać. Pomyślałam: „poczekam, mnie się nigdzie nie spieszy, toż mam stuletnią gwarancję”… na miłość – ech, złudzenia! A tymczasem oddaliłam się robić karierę, albowiem potrzebowałam pieniędzy na komplementarne ustrojstwa z podobną gwarancją. Potem naturalnie było mieszkanie, w starym budownictwie, to jest z cegły, z widokiem na Wisłę. I szalone mewy były oraz pokój kąpielowy o powierzchni 25 metrów, tudzież facet był.
Facet ten miał ci mieszkanie przez ścianę, kupiliśmy je naraz oba, dwoje królów życia, w przeświadczeniu, iż doczekamy się królewskich dzieci, które będą wymagały większej powierzchni… i będziemy przyjmować gości… Jednak centrum naszego życia było u mnie, i tam miał się utrzeć nasz consensus. Ale nie wyszło. Nie mogłam u samej siebie zamontować swojej wanny, ponieważ pan postanowił, że wyłoży ściany kafelkami, w które zatopiono płatki i nitki prawdziwego złota. Już nie pamiętam, ile tego Au miało być na kafelek: 2 karaty, 5 czy 10, i czort z tym, sama idea była chora. Ja chciałam na ścianach prywatnego apartamentu goły cement, surowy, bezlitosny i szary jak woda za oknem, a do tego numerowane krzesło Thoneta, znalezione na śmietniku…
Gdy skubaniec swój zamiar wykonał podczas mojej służbowej nieobecności, z mety odeszłam, razem z tragarzami i wanną, od niego oraz mojej sprofanowanej łazienki. I nawet nie chodziło o to, że podjął decyzję sam – w małżeństwie tak czasem się zdarza – ani o to, że podjął decyzję wbrew: wspólne życie nieraz wymaga przykrych koncesji. Ale… nikt normalny nie mógłby nawet pomyśleć, aby się rozbierać i pławić w wodzie oraz lustrach na tle prawdziwego złota! Czyli w poblasku wszystkich mordów i wojen świata, zagłady Kartaginy, myśli imperialnych, konkwisty, Holocaustu… Nie mogłam dalej żyć z tym panem. Do dzisiaj mnie porusza jego niewrażliwość. Temat można by zatem uznać za zamknięty, a jednak wanna dalej mnie dręczy…
Ostatecznie, po jakiejś dekadzie, wreszcie dopasowałam chałupę do wanny. Z okien obszernej łazienki roztaczał się widok na plac przeładunkowy krakowskiego oddziału Narodowego Banku Polskiego… Topiłam się zatem w pianie, obserwując nieraz rozładunek milionów w gotówce – i niemalże kąpałam się w (wcale nie cudzych – bo narodowych!) pieniądzach. Nieraz we dwoje i z przyjaciółmi oglądaliśmy te cudowne transporty, wznosząc toasty za powodzenie świata. Ale, niestety, niestety… Przeoczyłam, iż sklep żelazny, od którego zaczęła się ta historia, był w likwidacji. Rychło w takim stanie znalazło się również moje małżeństwo. Razem z wanną, w której zakotwiczyły na wieki marzenia o ostatecznej, odwiecznej życiowej przystani – bowiem po rozwodzie wanna została przy facecie, który nigdy jej nie lubił. Jak słyszałam, przewiózł biedactwo na działkę, gdzie mu służy za magazyn deszczówki.
Porozwodowy remanent wykazał okrutny błąd. Oprócz chałupy zapomniałam chyba dopasować sobie i chłopa do tej rozpustnej wanny! – gość okazał się zupełnie hm…. jednoosobowy. Dzisiaj, jeśli czegoś żal, to nie tamtego małżeństwa, lecz owych marzeń o stuletniej, dożywotniej gwarancji. Przebolałam stratę, a nawet się odkułam, jednak wanna ściga mnie nadal: kto powie, dlaczego?!
Każdy w swojej umysłowej ślepej kiszce ma kilka takich faktów zabawnych. Z pozoru, gdyż w istocie niezjadliwych. Każdy więc powinien jesienią stanąć oko w oko ze zdarzeniami, które winny być tylko majakami, aby doszukać się w nich zapalnika i go rozbroić: pogodzić się, zapomnieć, odpuścić. Pamiętajcie, że różne okruchy drzemią w naszych głębinach, a każdy z nich, chociaż osobiście nieważki i kruchy niczym jesienny liść, może być niebezpieczny. Zbliża całość ładunku do masy krytycznej. Nie dajcie się zwariować ponurej jesieni, proszę. Zróbcie zawczasu remanent w przyrodzie: w pełnym słońcu żale nie są straszne i łatwiej z nich wyciągnąć naukę.
Iwona L. Konieczna
fot. shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.