Dzisiejsze dziewczyny nie mają pojęcia, że dawno, dawno temu, kiedy one były małymi dziewczynkami, dostawało się przydział na wczasy pracownicze...
Spędzało się dwa tygodnie w domku z dykty nad jeziorem albo w ciasnym pokoiku na 11. piętrze nad morzem, narzekając z kumplami z pracy na wyżywienie, pogodę, obgadując szefostwo i pijąc wódkę. Dziś wszystko trzeba sobie zorganizować samemu. Pytanie „Gdzie się urwać od domowego kieratu?” wisi nad nami już od wiosny. No i z kim…
Czy tylko z mężem, który nie lubi chodzić na spacery, nie może ćwiczyć jogi, bo mu strzyka w kolanach, koło południa spogląda na zegarek, co ma związek z odczuwanym przez niego pragnieniem. A noce spędza na trenowaniu chrapania. Czy może w miłej grupie osób bez zahamowań, których przed chwytaniem za słomki nie powstrzymują ograniczenia czasowe, i zgodnych co do tego, że nic tak nie podnosi poziomu intelektualnej konwersacji, jak degustacja produktu z winnej latorośli… Czy raczej spędzić ten czas z miłośnikami diety, abstynencji, powściągliwości i lewatywy, biorąc lodowate kąpiele już od rana...
No i gdzie pojechać??? Za granicę, gdzie z powodu powszechnej nieznajomości języka polskiego i słabego złotego nie jesteśmy zbyt pożądani? Na wieś, gdzie w zapyziałych farmach mieszkają chytrzy chłopi i czeka nas zgaga po domowym jedzeniu? Czy do spa, gdzie kelnerzy mają miny jak angielscy książęta niedawno zmuszeni do abdykacji…
Nie ma przecież mowy, żeby spontanicznie wziąć plecak i po prostu gdzieś się wybrać, byle przed siebie, bo pogoda fajna i nastroje super… Tak się porobiło, że im więcej kresek w kalendarzu, tym mniejsza ochota na szaleństwa i większa obawa, żeby – broń Boże – nie zmarnować wakacji w jakiejś bezsensownej dziurze. Podchodzę więc do sprawy poważnie. Konsultuję się z koleżankami, wygrzebuję recenzje ze stert gazet w kiblu i u fryzjera, przeczesuję strony typu www.kochamwies.pl i wysyłam męża do lekarza. Bez kolana nie ma wakacji…
reklama
– No i bingo! – odzywa się moja stara przyjaciółka, która nie tylko jak ja ma nadwagę, mało jędrny podbródek i siwawego męża, ale i wielki, letni dom nad morzem. Umawiamy się, że piętro w lipcu jest nasze. Lecę z tą wiadomością do mojej drugiej połówki, a on od razu się nadyma. – Nie ma mowy, nic mnie nie zmusi, żebym spędził dwa tygodnie z tym dupkiem!
No tak, zapomniałam, że kiedy widzieliśmy się ostatni raz, jakieś cztery lata temu, do wybuchu między naszymi mężami nie doszło tylko dlatego, że w porę pojawił się inny znajomy z nową – jak to się teraz mówi – partnerką życiową, która przez cały wieczór miała ogromne kłopoty z upchaniem niesfornych piersi w zbyt skąpej sukni. – No, ta to przeszarżowała. Widzisz jej cycki? Ani drgną, sam silikon. To okropne – jęknął mój mąż. – Nie mogę przestać się gapić!
Musiałam przyznać mu rację, ale podejrzewałam, że tak jak inni obecni na przyjęciu faceci, poczuł natychmiastową chęć przetestowania wytrzymałości tego świeżego materiału. No więc morze odpadło.
– A góry? – pytam. – No wiesz, a moje kolano! – i mąż patrzy na mnie wzrokiem, od którego powinnam paść jak polana kwasem mucha. Siedzę sobie teraz i myślę, dlaczego niektórych tak nagle dopada niechęć do czerpania przyjemności nie tylko z poszukiwania przygody, ale i ze spaceru. A przecież ciało ludzkie jest mechanizmem i dobrze mu robi, jak się go używa.
Nie mam zamiaru powiększyć szeregów żywych antyków. Co prawda moje dni są policzone, bo lubię dobre jedzenie, wytrawne wina i wylegiwanie się na słońcu, a nie mam zamiłowania do gimnastyki. Ale ciągle jeszcze chce mi się wracać do domu nad ranem, schrypnięta i zmęczona. Lubię tańczyć do siódmych potów i bez godności, nie myśląc przy tym, że narażam się na ryzyko urazu kręgosłupa czy łękotki. Lubię przechadzać się po plaży, nie przejmując się, że wyglądam jak striptizerka na emeryturze.
W gruncie rzeczy, gdy byłam młodą laską, czułam się tak samo daleka od ideału jak teraz. Na zajęciach wuefu kombinowałam, jak wstawać z maty, żeby wałki tłuszczu na moim brzuchu były mniej widoczne – i tak samo jak dziś byłam przekonana, że to wina natury. Metabolizmu czy Pana Boga – wszystko jedno. Zawsze na kogoś można zwalić. Cóż, bardziej niebezpieczne dla zdrowia niż starość jest narzekanie… Bycie wesołym czyni cuda… Uśmiecham się więc od ucha do ucha i biegnę do męża cierpiącego nad książką na tarasie.
– Kochanie, znalazłam superwczasy z jogą, na Mazurach. Ja będę ćwiczyć, a ty połowisz ryby i poprzyglądasz się instruktorkom… Bardzo miłe panienki. Może coś poradzą na twoje kolano?
Teresa Jaskierny
fot. shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.