Strona 1 z 2
Cudna, ciepła, naturalna, bez lansu – chwalą aktorkę Małgorzatę Braunek internauci. Ma 65 lat. Piszemy o tym otwarcie, bo jak rzadko która kobieta nie ukrywa wieku. Pewnej niedzieli, oglądając kolejny odcinek „Domu nad rozlewiskiem”, zdziwiła się, że ma już tyle zmarszczek. I zaraz powiedziała o tym w jednym z wywiadów. Pewnie, że wolałaby ich nie mieć. Kiedy patrzy na ogród, w którym żółknie trawa i opadają liście, też chciałaby zatrzymać lato.
– Trzeba pogodzić się z wiekiem, z tym, że odchodzimy, że musimy się zmienić – powtarza. Jednak to nie znaczy, że można o siebie nie dbać. Owszem, używa kremów, i to coraz droższych, najchętniej tych z kolagenem. Ale to nie one ją odmładzają, lecz… medytacja. Jej zdaniem kobiety, które medytują, wyglądają rewelacyjnie. Namawia, żeby zamiast zabiegów kosmetycznych, spróbować tej metody.
– Twarz będzie bardziej rozluźniona, pogodna, a więc i młodsza – przekonuje. Sama medytuje codziennie, około 40 minut, a dwa razy w tygodniu po trzy godziny. – To, że koniec końców dobrze wyglądam, jest tylko ubocznym skutkiem tych praktyk – zapewnia.
Małgorzata Braunek ma potrójną koniunkcję Słońca, Marsa i Merkurego w znaku niezależnego Wodnika.
To sprawia, że zawsze chodzi własnymi drogami i nikt nie zmusi jej do zejścia z raz obranej ścieżki. Potrafi buntować się przeciw rzeczywistości i nie zgadza się na to, co przeciętne, szare i zwyczajne. Stać ją na niekonwencjonalne działania, które mogą być odbierane jako szalone lub szokujące.
reklama
Wychowana w domu o tradycjach chrześcijańskich (matka protestantka, ojciec katolik), została buddystką. – Do takiej decyzji trzeba dojrzeć, a to jest bardzo długi proces. Chodzi o znalezienie siebie, trzeba sprawdzić, posmakować wielu rzeczy – tłumaczy. Atmosfera lat 70. sprzyjała takim poszukiwaniom. Zadawała sobie pytania: kim jest, dokąd zmierza. I ogólne: po co człowiek żyje, czy życie ma sens. Te poszukiwania doprowadziły ją do buddyzmu. Znajomi zaczęli uważać ją za niegroźną wariatkę, bo wtedy wszystko, co związane ze Wschodem było nowe, dziwne, obce. Nieraz słyszała, że chyba jej odbiło, że przestała chodzić normalnie po ziemi, że zapomniała, czym jest prawdziwe życie.
Ale jej nie było z tym źle. Kiedy mówiono z lekceważeniem: „Ach, Braunek, ta buddystka”, uśmiechała się. Wiedziała, że to jest jej droga. – Nasz rozwój duchowy to sprawa prywatna, wręcz intymna. Nikogo nie powinno obchodzić, czy w niedzielę idziemy do kościoła, czy medytujemy – uważa.
Słońce i Merkury w trygonie do Urana podkreśla jej bezkompromisowość. Potrzebuje wolności i niezależności, by móc żyć tak, jak tego pragnie. Nikogo nie naśladuje ani nikt nie potrafi jej naśladować. Absolutne indywiduum. Bez względu na okoliczności pozostaje sobą, ale bynajmniej nie jest sobkiem. Wręcz przeciwnie. Na jej charyzmatyczne, medialne i altruistyczne skłonności wskazuje duchowy Neptun, tworzący trygon za Słońcem i Merkurym. Stąd też bierze się jej głód duchowych doświadczeń, przeżycia czegoś mistycznego.
– Przez wieki Wschód i Zachód były kompletnie różne – mówi Małgorzata Braunek – ale też kompletnie od siebie oddzielone. Dziś, kiedy zacierają się między nami granice i wzajemnie się przenikamy, pojawia się pytanie, do jakiego stopnia jesteśmy w stanie wzajemnie się tolerować i szanować. Zrozumieć czyjąś różnorodność.
Sama to potrafi. Wytrwała, choć nawet jej matka była przeciwna jej wyborom. Choć wciąż słyszała, że buddyzm to sekta. – Ta sekta jest starsza od sekty o nazwie chrześcijaństwo – odpowiadała. Skończyła warszawską PWST, zagrała w kilkunastu filmach, m.in. Oleńkę Billewiczównę w „Potopie”, Izabelę Łęcką w „Lalce” oraz niezapomnianą kobietę modliszkę w „Polowaniu na muchy”.
Nagle, w 1978 roku, u szczytu popularności, znika z ekranów (zupełnie jak Brigitte Bardot, która przerwała karierę, kiedy była na ustach całego świata). Wyrusza w swoją pierwszą podróż na Daleki Wschód przez Afganistan, Pakistan do Indii, Nepalu i Tybetu. Rok później, razem z trzecim mężem, tłumaczem Andrzejem Krajewskim, rozpoczyna praktykę medytacji. Zostaje uczennicą koreańskiego mistrza zen Seung Sahna. Ten świat ją pochłania. Mimo to w wieku 40 lat decyduje się na drugie dziecko. Prowadzi dom, buddyjskie kursy medytacyjne i wychowuje córkę Orinę, która dziś ma 25 lat. Przynaje, że filozofia buddyzmu jest jej bardzo bliska. – Podoba mi się takie całkowite otwarcie na wszystko, co niesie życie – mówi – poznawanie siebie z każdym krokiem, zadawanie ciągłych pytań o to, kim jestem i co robię.
Konfiguracja Słońca i Księżyca z Plutonem obdarzyła ją potężną mocą psychiczną, zdolnościami reformatorskimi, ale też potrzebą całkowitej regeneracji. Taki układ planet sprawia, że zostaje wplątana w bardzo trudne, niekiedy bolesne doświadczenia, a wszystko po to, by dokonać całkowitej rewizji swoich dążeń, celów i planów. Można powiedzieć, że aktorka żyje w skrajnych cyklach śmierci, odrodzenia i regeneracji. Potrzebuje całkowitego rozpadu, po to, by odrodzić się niczym feniks z popiołów.
Małgorzata Braunek mówi dziś, że rzuciła aktorstwo, bo... jej kariera potoczyła się za szybko. Nie radziła sobie z popularnością, rola gwiazdy ją deprymowała. – W pewnym momencie poczułam się totalnie zdesperowana, jakbym stanęła pod ścianą. – Pomyślałam, nie ma dla mnie innego rozwiązania, muszę dokonać jakiejś radykalnej zmiany, takiej o 180 stopni – wspomina.
Stuprocentowa identyfikacja z zawodem działała na nią jak narkotyk. W przerwach między kolejnymi rolami czuła w sobie beznadziejną pustkę i tylko czekała na kolejne propozycje. Wiedziała, że jest z nią źle. – Musiałam zastosować kurację odwykową – stwierdza. Żeby ruszyć z miejsca, wyrwać się z odrętwienia, szukała ratunku w psychoterapii. Bez skutku. Potrzebowała czego głębszego – zakotwiczyła się w praktyce buddyjskiej. Prowadzi kursy medytacyjne, ale sama też ma nauczyciela. Od 1986 roku jest nim Roshi Genpo, o którym mówi się, że przeniósł japoński zen na zachodni grunt. Regularnie bywa u niego na szkoleniach w Stanach Zjednoczonych.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.