Strona 1 z 2
Kiedyś Leszek miał sen. Prowadził Piotra na Wysoki Kamień. Mówią, że można tam spotkać duchy z całych gór. Śniło mu się to noc w noc. I niech ktoś powie, że sny się nie sprawdzają – śmieje się Emanuela.
Kiedy pochylisz kark w sklepionych wrotach, powita cię półmrok. Bo nie ma tam świateł innych niż świece, kominek i smolne szczapy. Gdzieś w mroku, niczym babie lato, snuje się muzyka. Z jednej strony nieznana, z drugiej znajoma jak odległe wspomnienie. Przy stołach ludzie w barwnych, sukiennych koszulach stukają się kubkami z drewna i gliny. Gadają o dalekich światach za górami, za lasami. O świecie bezkresnym jak morze. Na ciężkich, drewnianych stołach z desek parują misy i sagany.
Gwar milknie, kiedy dziewczyna zaczyna śpiewać. Tylko cienie tańczą na ścianach z kamienia i cegły, bo płomienie grubych świec nie chcą się zatrzymać. Patrzysz wokół i zdaje ci się, żeś się przeniósł w czasie do tamtych dni, kiedy za oknem strzygi i utopce, kiedy puszwajbla, sudecka wiedźma, gotuje w wielgachnym kotle mgłę, która przenika czas, kiedy ludzie modlą się jednako gorąco do prastarego Flinsa czy chrześcijańskiego Boga. Kiedy nie ma innych dróg przez puszczę niż proste, bite szlaki. Jest XII stulecie. Emanuela, Piotr i zespół Cornu Cervi dają koncert w Tabernie pod Mnichem.
– To nie był byle mnich – opowiada Piotr Syposz. – Był jednym z najwybitniejszych poetów średniowiecza. Wędrowcem i filozofem. W owym czasie ludzie, którzy zapragnęli posiąść mądrość i wiedzę, wędrowali po całej Europie od katedry do katedry, zatrzymując się na popas w gospodach – tabernach, jak je wówczas zwano. Nazwali go Archipoetą po tym, jak około 1160 roku napisał wierszowaną „Spowiedź Goliarda” (czyli wędrownego barda): „W tabernie mam szczery zamiar życie skończyć / Do ust konających jeszcze wino sączyć…”.
Tabernę pod Mnichem Piotr i Emanuela stworzyli własnymi rękoma. – To prosta konsekwencja naszego stylu życia – tłumaczą. – Chcieliśmy sprzętów, które wykonał człowiek, rzemieślnik, a nie chińska fabryka byle czego. Chcieliśmy prawdziwego jedzenia bez śladu benzoesanu sodu. No i prawdziwej muzyki, granej przez żywych ludzi, bez prądu i bez komputera.
reklama
Nie mogłem tak żyć bez końcaKiedy Piotr pierwszy raz przyjechał do Kopańca, nie był ani muzykiem, ani lutnikiem, ani rzeźbiarzem, ani malarzem, ani nawet nie śniło mu się, żeby włożyć na siebie średniowieczny płaszcz z kapturem, choć widział tysiące takich strojów, studiując średniowieczne inkunabuły. Mijało właśnie sześć lat, odkąd Wrocław, mogłoby się zdawać, pożarł go na amen. Sześć lat kariery, robienia pieniędzy i mieszczańskiego, porządnego życia, w czasie których Piotr pogubił do reszty to, kim jest. I czego szuka. (...)
Na studia nie miał pomysłu. Kulturoznawstwo wydało się odpowiednie, bo było o wszystkim i o niczym. "Jak moja dusza, więc pomyślałem, czemu nie?" – mówi. Było ośmiu chętnych na miejsce. Dostał się. Złapał się na tym, że chłonie to jak gąbka. Zwłaszcza muzykę. I wszystko, co dotyczy średniowiecza. Nauczył się do tego jeszcze renowacji mebli w szkole artystycznej. Ale studia się skończyły. Przestawiał rzeźby w Galerii Sztuki BWA albo wydawał numerki do szatni.
– Masz dzieci, musisz o nie zadbać – ojciec dał mu pracę w rodzinnej firmie. Pracował po 12 godzin na dobę. Spał pięć. Czasem nie pamiętał, jak się nazywa, ale zarobił swoją kupę forsy. Myślał, że świat kręci się wokół projektowania i budowy systemów wentylacyjnych dla stadionów, hoteli, hal produkcyjnych i innych wielkich budowli. – Tyle że małżeństwo dawno mi się rozsypało, ale przecież nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Na początku nawet sobie – mówi.
Rodzice mówili: coś przysiągł przed ołtarzem, jest na wieki wieków amen. Ale nie mógł tak żyć bez końca. Wyprowadził się do innej kobiety. Raz na dwa tygodnie do jego domu we Wrocławiu stukał przyjaciel ze studiów, Leszek Różański, który robił podyplomową geografię. Nocami gadali o wsi. Leszek zaszył się tam jak niedźwiedź w gawrze i za nic nie zamieniłby swego domu, pracowni i gór na inny kawałek świata. – To pojechałem kiedyś do niego. Do Kopańca. Wsi, która zerwała się historii z łańcucha i zamiast iść jak należy, z całym światem, zakopała się pośród Gór Izerskich jak w zaspie. – O rany – powiedziałem sobie już drugiego dnia – dlaczego nie jestem tutaj? No i uciekłem. Impuls był tak silny, że rzuciłem wszystko.
Palec BożyZnajomy Leszka szukał właśnie kogoś, kto chciałby popilnować zimą domu. Zostawił psa, piec, drewno, węgiel i sprzęt do grania. Nie było nawet zasięgu. – To był najlepszy czas w moim życiu. Zasypał mnie śnieg po samą szyję. Odkopywałem się raz w tygodniu i szedłem w dolinę do sklepu. Wtedy był w Kopańcu tylko jeden. Czynny trzy dni w tygodniu, w godzinach, jakie pani sklepowa uznała za słuszne. Spóźniłeś się – trzeba było wracać na górę z pustym plecakiem.
Godzina pod górę w kopnym śniegu. Nie gadałem z nikim przez miesiąc. A potem Leszek przyszedł sprawdzić, czy mieszczuch jeszcze żyje. I opowiedział swój sen. Że szliśmy razem na Wysoki Kamień. To szczyt w Górach Izerskich. Trzy i pół godziny marszu z domu Leszka. Mówią, że można tam spotkać duchy z całych gór.
Poszli. Wiatr ich wychłostał jak batogiem. Zobaczyli mgły, dymy w dolinach i ludzi w oddali. Żadnych duchów. Może nie chciało się im wyjść w taką pogodę. A potem Leszek miał ten sen jeszcze sześć razy. – To był palec Boży. Leszek przyprowadził mnie później do środka wsi, rozgarnął krzaki i pyta: „Wiesz, jak się nazywa ten dom?”, „Nie, skąd?”,„Hochstein. Wysoki Kamień”.
Weszli do środka przez rozwalony mur. Nie było okien ani drzwi. Tylko gdzieś daleko, daleko skorupka słońca. I nagle, całkiem niespodziewanie, Piotr poczuł zapach dzieciństwa (...). Ten wielki, kamienny dom kosztował Piotra trzy lata pracy i pochłonął wszystkie oszczędności. Początkowo zatrudnił ekipę, ale potem zostali tylko we dwóch. On i Grzesiek. Majster, który wszystko potrafił. Wszystko oprócz elektryki. – To 600 m2, mam z nim zajęcie na całą resztę życia.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.