Aleksandra od tarota

Stawiała karty księżom i biznesmenom. Tarot zmienił jej życie, pokazał drogę. „Diabelskie narzędzie?”, uśmiecha się dzisiaj. „To raczej domowy psycholog. Pomoże zawsze. I każdemu”.

Aleksandra od tarotaKiedy powiem: zapach ziół, jabłek, maści w słojach, nalewki w butelkach… co zobaczysz?
Zobaczę dom mojej babci w Kudowie-Zdroju. Stara, przedwojenna kamienica. Jak się tylko przekroczyło jej próg, pachniało apteką i magią. Babcia była zielarką i felczerką. Składała połamane kości, leczyła oparzenia. Wiek wcześniej pewnie by ją spalili na stosie, bo karty też rozkładała. Te zwyczajne, o tarocie nikt wtedy nie słyszał.

Tobie też stawiała?
Dopiero jak skończyłam 16 lat. Młodszym dzieciom nie można wróżyć, bo ich psychika jest jeszcze nieukształtowana.

I co zobaczyła w kartach?
Że wyjadę za wielką wodę, do Ameryki. Będę miała troje dzieci. I życie trudne, pracowite, ale efekty tej pracy – niezwykłe. Wierzyłam babci, choć wróżba była dla mnie abstrakcją. Głęboka komuna. Jaka Ameryka? Nawet nie wiedziałam dokładnie, gdzie to jest. Wyjazdu nie planowałam. Wszystko zaczęło się od Austrii.

Świetnie mówiłam po niemiecku, dzięki mojemu ojcu, który był więźniem obozu koncentracyjnego. Tata, podobnie jak babcia Aleksandra, też miał wielką intuicję, umiał przewidzieć przyszłość. Może właśnie dzięki temu przeżył? Po wojnie miał znajomości. W Niemczech, we Włoszech. Dlatego udawało się nam czasem wyjechać, wiedziałam, co to Zachód.

reklama

Jak ktoś wtedy spróbował normalności, to nie chciał już mieszkać w Polsce. Z tobą też tak było?
Dokładnie tak samo. Mój świetny niemiecki zapewnił mi pracę w Austrii, w obozie dla uchodźców. Ale zanim tam wyjechaliśmy, na granicy sprawdzali nas osiem godzin. Prześwietlali koła starego opla, którego kupił mi tata. Dagmarę, moją 3,5-letnią córeczkę, rozebrali do naga. A wszystko po to, by nas na czymś złapać, udowodnić, że chcemy uciec, a nie tylko, jak zapewnialiśmy, wyjechać na wakacje.

Gdy w końcu przekroczyliśmy granicę, odetchnęliśmy z ulgą. Marzyła się nam Australia. Marek, mój pierwszy mąż, był geologiem, a tam takich potrzebowali. Ale w Austrii wróżba babci zaczęła nabierać realnych kształtów. Znajomi namówili nas, żebyśmy złożyli wnioski o wizy w ambasadzie Stanów Zjednoczonych. Oni marzyli o Stanach i nie dostali wizy, a my tak. Prawie od ręki. To był szok!

Jechałaś do Ameryki, uciekając od polskiej szarzyzny. Nie sądziłaś, że los przygotował dla ciebie misję poznania Polaków z tarotem. Kartami, które tu uważa się za diabelskie, a Kościół katolicki potępia wszystkich, którzy mają z nimi do czynienia.
Nie miałam pojęcia, po co jadę, a tarota nigdy wcześniej nie miałam w ręku. Ameryka miała być bezpieczną przystanią, w której można spokojnie żyć. I tak się stało. Tylko że oprócz codziennego życia dostałam dodatkowe zadanie.

Ale zanim zrozumiałaś, że powinnaś to robić, gdzieś musieliście zamieszkać, coś jeść, dzieci trzeba było posłać do szkoły…
Jesteśmy rodziną katolicką. Całym sercem zaopiekował się nami irlandzki ksiądz katolicki, już nieżyjący, ojciec Dempsy. I cały Caritas. Zresztą, nie tylko nami. W tym czasie pod ich opieką były jeszcze cztery rodziny imigrantów. To ludzie z Caritasu wynajęli nam mieszkanie, za darmo uczyli angielskiego, zapraszali do siebie, pomagali w sprawach urzędowych. Cała wspólnota Kościoła dbała o to, by niczego nam nie brakowało.

Zaprzyjaźniłam się z ojcem Dempsym, czasem wpadał do mnie na drinka „Manhattan”. To był człowiek-instytucja. Pracował od rana do nocy. Otwarty na innych. Nie nakazywał, nie pouczał. Przyjaźnił się z wszystkimi członkami Kościoła. Kiedy w 1984 roku porwano samolot z Amerykanami lecący do Bejrutu, on był na jego pokładzie. Zorganizowaliśmy dyżury: modliliśmy się o jego ocalenie dzień i noc, dzień i noc, prawie przez dwa tygodnie. I został ocalony.

A gdzie ten tarot?
Jedna z Amerykanek, Jenny, po polskich przodkach nosiła nazwisko Starszak. Koniecznie chciała, żebym jej wytłumaczyła, co to znaczy. Próbowałam, ale to nie było łatwe. Bardzo się zbliżyłyśmy. Jenny wiedziała, że tęsknię za Polską. Na połączenie telefoniczne czekało się dwa dni. Rozmowy kosztowały majątek.

Kiedyś przyniosła mi talię kart. Dziwnych kart, francuskich. „To jest tarot, powiedziała. – Pomoże ci. Nie będziesz się już czuła taka samotna, już nie będziesz się tak bała”. I postawiła mi tarota. Wszystko się zgadzało. Byłam zafascynowana. Zaczęłam chodzić z Jenny na spotkania tarocistów w księgarni ezoterycznej, czytać o nim książki. Ale przede wszystkim dotykać kart jak najczęściej, by nasycić je swoją energią.

Źródło: Wróżka nr 2/2011
Tagi:
Komentarzy: 2
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl