Strona 1 z 2
Polska jesień? Deszcze, brak słońca i rozbrykane zarazki w powietrzu. Na szczęście są sposoby, by podkręcić odporność organizmu i powiedzieć katarowi stanowcze – nie!!!
Co takiego jest w tej nieszczęsnej jesieni, że właśnie teraz często prychamy, chrypimy i kaszlemy? Jedni lekarze tłumaczą, że kiedy robi się chłodno, w śluzówce nosa kurczą się naczynka, przez co dociera do nich mniej limfocytów – komórek broniących nas przed wirusami. Odporność spada i zarazki dostają się do organizmu bez problemu, jak przez otwarte drzwi.
Inni dodają: kiedy jest zimno, nie chce się nam wyściubiać nosa z domu czy z pracy, siedzimy razem i… zarażamy się nawzajem. A jednak są tacy, którzy potrafią oprzeć się grypie i przeziębieniu. Jak oni to robią? Jedni mają odporność silną z natury, inni wzmocnili ją samodzielnie. Warto ich naśladować, wiedząc, że układ odpornościowy można wytrenować niczym mięśnie. Limfocyty mają zdolność uczenia się, zapamiętywania różnych wirusów i bakterii oraz typów „broni”, jakich trzeba przeciwko nim użyć.
W dodatku te komórki układu odpornościowego stanowią aż 1 procent naszego ciała. Jedyny problem jest taki, że żyją krótko – niektóre zaledwie 36 godzin. Dlatego podkręcanie odporności musimy zacząć od nauczenia organizmu, by nie reagował na zimno tak nerwowo. A potem zadbać o to, by nasza limfocytowa armia obronna stale się odnawiała, była silna, zwarta i gotowa.
Gra w ciepło-zimno
Jak zacząć? Od metody najprostszej, czyli hartowania. To nie boli! Na szczęście, nie musimy niczym morsy z okrzykiem „hurra” wbiegać do skutego lodem Bałtyku. Mądre hartowanie jest bowiem bardzo spokojną i metodyczną pracą. Na początek zróbmy sobie test i na kilka chwil na ręce połóżmy kostkę lodu lub bardzo zimną puszkę z napojem. Skóra zbladła, a po chwili stała się zdrowo zaróżowiona?
Mamy idealne krążenie i jesteśmy zahartowani. Ale kiedy ręka stała się sina albo bladość nie chce zniknąć, to już gorzej. Kiepsko reagujemy na chłód i jak najszybciej powinniśmy zacząć przygodę z hartowaniem. Hartowanie to dla organizmu taka gra w ciepło-zimno. Naprzemienne wystawianie go na różne temperatury wzmacnia naczynka i przyzwyczaja nas do chłodu. Jak to zrobić bezboleśnie?
reklama
Po pierwsze, przez parę dni pochodźmy po domu nago. Przez następne kilka dni otwierajmy okno i stójmy przy nim w koszulce na ramiączkach. Kiedy przyzwyczaimy się już do chłodu, możemy zacząć hartowanie wodą. Robimy to rano, nacierając przez kilka minut ciało ręcznikiem zmoczonym w wodzie o temperaturze około 35 stopni C. Oddychamy przy tym głęboko. Codziennie moczymy ręcznik w coraz chłodniejszej wodzie, tak by dojść do temperatury około 18 stopni C i wydłużamy nacierania do 10-15 minut. Jeśli nie mamy na to czasu, zastosujmy szybszą metodę.
Bierzemy krótki ciepły prysznic, a potem kilkakrotnie zmieniamy jego temperaturę – na przemian ustawiamy zimną i cieplejszą wodę. Zawsze kończymy zabieg zimnym tuszem. Jeśli lubimy chłód i wolimy same zimne prysznice, warto zadbać, by ciało było rozgrzane, zanim przez 30-40 sekund będziemy je polewać zimną wodą. Nie hartujmy się jednak na siłę! Kąpiele mają być ożywcze, ale nie powinniśmy trząść się z zimna. Jeśli tak się zdarzy, trzeba się szybko wytrzeć i ubrać.
Nie dać się szarości Obniżać odporność może także stres. Układy immunologiczny i nerwowy są bowiem ściśle powiązane, a kiedy jeden szwankuje, drugi też zaczyna źle działać. Na dodatek zestresowany organizm jest też zmęczony, a więc i bardziej podatny na infekcje. Dlatego nie zarywajmy nocy i starajmy się spać po osiem godzin dziennie. Róbmy ćwiczenia oddechowe, albo zapiszmy się na zajęcia jogi.
Spotykajmy się także z przyjaciółmi, nawet kiedy marzymy tylko o wczołganiu się pod kocyk na kanapie. Bo dowiedziono, że system immunologiczny ludzi towarzyskich funkcjonuje o 20 procent lepiej niż tych, którzy są samotnikami. A wesołe towarzystwo pomaga walczyć z jesiennym przygnębieniem. Czasem bywa ono nazywane sezonową depresją, ponieważ nawraca dokładnie co roku, najczęściej na początku jesieni, ale także innych pór roku, np. wiosny. Jesienna depresja spowodowana jest najczęściej brakiem słońca, który przyczynia się do tego, że organizm produkuje więcej melatoniny, hormonu powodującego senność i apatię.
Co zatem robić? Naświetlać się! Najlepiej naturalnie, wychodząc codziennie na 15 minut na dwór – nawet wtedy, kiedy słońca wcale nie widać. Warto wtedy przesunąć też biurko tuż pod okno, aby wychwytywać jak najwięcej naturalnego światła. Możemy też zmienić żarówki w lampce na fluorescencyjne o tzw. pełnym spektrum światła. Imitują one światło słoneczne. Sposobem na jesienną chandrę jest także fototerapia, czyli leczenie światłem. Jest ona niebywale przyjemna – nastrój poprawia się już po kilku dwugodzinnych seansach. Siadamy przed szybą z mlecznego szkła z oświetleniem o natężeniu kilku tysięcy luksów i... patrzymy! Takiej kuracji można się poddać w gabinetach odnowy biologicznej oraz w domu. Specjalna lampa nie jest jednak tania, kosztuje ok. 500-1000 zł.
Kiedy dopadnie nas sezonowy smutek, zmieńmy też dietę. Powinna zawierać jak najwięcej tryptofanu – aminokwasu, którego organizm sam nie umie wyprodukować – a który jest niezbędny do produkcji serotoniny, hormonu szczęścia. Jego najlepszym źródłem są: soja, kasza manna, ziemniaki, nieoczyszczony ryż, chude mięso, ryby, żółty ser i banany.
Pijmy także zioła antydepresyjne. Na przykład odwar z 5 łyżeczek ziela krwawnika, 5 łyżeczek kłącza tataraku i półtorej łyżeczki korzenia kozłka. Gotujmy zioła na wolnym ogniu przez 10 minut i popijajmy przez cały dzień. Albo stosujmy napar z łyżeczki kwiatów lawendy czy rozmarynu zaparzany w szklance wody przez 15 minut. W łagodzeniu depresji sezonowej skuteczne są także alkoholowe wyciągi z dziurawca (do kupienia w aptece). A co, jeśli smutek nie mija – lub, co gorzej – nasila się z dnia na dzień? Wtedy nie ma żartów, trzeba iść do psychologa. Bo może nasze przygnębienie jest prawdziwą depresją lub efektem choroby, np. zaburzeń tarczycy.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.