Najpierw Zygmunt Petrowicz-Werner, pół-Cygan, pół-Polak, poinformował mnie, że w Węgielkach Dolnych zaczęły węglić się stodoły.– Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zdarzyło się na cmentarzu – dodał po chwili grobowym tonem. – Ognia na nim nie było. Były za to tańczace, blade baby.
Mój trzeci z kolei klient przypominał mi trochę mojego tatę Tomasza. Nawet kapelusz nosił podobny. Miał też podobną do Poltergeista brodę i przenikliwość spojrzenia. To w końcu ładniej brzmi niż powiedzenie, że obydwaj mieli lekkiego zeza.
Najpierw Zygmunt Petrowicz-Werner zarzekł się, że do mnie, czyli do siedziby Detektywów od Spraw Nie-Normalnych trafił zdecydowanie przypadkiem. Co oczywiście moja kochana nieżyjąca mamusia Natalia skomentowała z właściwą sobie wrażliwością.
– Zdecydowanie nie on pierwszy, to już prawie reguła – wycedziła przez zęby, zaparzając w wyszczerbionej filiżance herbatę malinową z delikatną nutą kokosu. Konkretnie ostatnią herbatę, jaka jeszcze została w moim coraz bardziej ubogim biurze.
A było tak, że Petrowicz-Werner kręcił się bez sensu po ulicy, szukając wyjścia z sytuacji bez wyjścia. W końcu jego uwagę przykuła tabliczka na murze z napisem „Poltergeist...”. Dalsza część szyldu... „i Pinezka” nie zwróciła już większej jego uwagi, co oburzyło moją rudą kocicę bez reszty. W ramach bojkotu wymownie zasnęła na drzwiczkach od kaflowego pieca.
Petrowicz-Werner okazał się bardzo rozmowny. W ciągu zaledwie kilku minut od jego wejścia dowiedziałam się o nim więcej niż w ciągu trzech lat o życiu pewnego niebieskookiego Krzysztofa, rehabilitanta, który co piątek naprawiał mi kręgosłup nadwyrężony noszeniem – z powodu wzrostu wyrośniętego skrzata - niebotycznie wysokich szpilek. I co piątek milczał jak słup.
reklama
Z czasem przyzwyczaiłam się do tej wymownej ciszy, uznając w duchu, że ja też, gdybym była na miejscu mężczyzny o wzroście metr dziewięćdziesiąt, nie miałabym ochoty uprawiać konwersacji z przykrótkim rudzielcem, którego tylko przez grzeczność można nazwać kobietą.
– A nie przeszło ci przez myśl, że milczący Krzyś milczy z innych powodów? Bo chciałby z tobą uprawiać zupełnie coś innego, tylko się wstydzi? – zaświdrował mi w uszach głosik ducha matki.
– Tak, mamo. Na pewno masz na myśli uprawianie ogródka – ucięłam szeptem rozmowę, uśmiechając się głupkowato do klienta w kapeluszu, mając nadzieję, że nie zauważył, iż równolegle rozmawiam z duchem. Nie zauważył. Zatopiony był w swojej opowieści.
– Wie pani, ja nie urodziłem się w Polsce, tylko w Bośni, w Sarajewie – rozpoczął swój długi wywód. Stamtąd właśnie pochodziła jego matka, czarnowłosa Azra Petrowicz, potomkini wielkiego cygańskiego rodu. Azra miała szczęście. Zakochała się, z wzajemnością, w Szymonie Wernerze, polskim konserwatorze sztuki, który w Sarajewie odnawiał akurat cerkiew. To była wielka miłość. Jej owocem trzydzieści lat temu stał się Zygmunt.
Jednak toczące się spokojnym, niezmąconym niczym rytmem rodzinne szczęście przerwała nagle wojna w byłej Jugosławii. Azra i Szymon z synem postanowili uciec do Polski. Swoją oazę spokoju znaleźli w niewielkich Węgielkach Dolnych. Osiedli w nich na dobre, Zygmunt właśnie w Węgielkach z chłopca zamienił w mężczyznę. Potem przeprowadził się do pobliskiego Krakowa, gdzie po studiach pracował jako tłumacz bałkańskich powieści. Tam poznał Joannę. Od pierwszej chwili Zygmunt wiedział, że znalazł miłość, jak kiedyś Azra i Szymon.
– Do pełni szczęścia brakowało nam tylko dziecka – wyjaśnił mi mój klient numer trzy. Niestety, Joannie nie udawało się zajść w ciążę. W końcu za namową Azry i Szymona, którzy gdy w Sarajewie zapanował pokój, postanowili pożegnać Polskę, małżeństwo zamieszkało w opustoszałym rodzinnym domu Zygmunta. Dla przypomnienia: w Węgielkach. Trzeba przyznać, że Joanna nie była zachwycona, kiedy na miejscu okazało się, że z okien jej nowego domu widać cmentarz… Za to Zygmuntowi sąsiedztwo wiejskiej nekropolii zupełnie nie przeszkadzało.
– W moich żyłach – przypomniał mi – płynie cygańska krew. Romowie nigdy nie obawiali się zmarłych, wręcz przeciwnie, zawsze chętnie słuchali ich rad i podpowiedzi. A czasem również ostrzeżeń.
Tego akurat ostrzeżenia Petrowicz-Werner w ogóle jednak nie rozumiał. A już zupełnie nie rozumiała go jego żona. Była upalna, letnia noc. Joanna nie mogła spać. Otworzyła na oścież okno. Najpierw myślała, że to przywidzenie. Ale było to zbyt wyraźne, prawie namacalne. W blasku ognia, między grobami kilkanaście kobiet trzymało się za ręce. Miały długie, rozwiane włosy i ziemiste twarze.
– Tańczące, blade baby na cmentarzu – dodał Zygmunt, grobowym tonem. – Moja Joanna zemdlała. Ja nerwowo próbowałem przypomnieć sobie jakieś cygańskie zaklęcia odczyniające uroki, ale udało mi się jedynie, i to z trudem, policzyć do dziesięciu. A potem i mnie zrobiło się słabo.
– Czyli sam zamieniłem się w bladą babę – prychnęła z pogardą Natalia. – To się w głowie nie mieści, parę kobitek pląsa sobie po cmentarzu, a ci od razu mdleją.
Udałam, że nie słyszę. Zygmunt opowiadał dalej. Tydzień później w wiosce spłonęła pierwsza stodoła. I potem miesiąc po miesiącu kolejna. W spokojnych do tej pory Węgielkach Dolnych zapanował strach, każdy w każdym widział podpalacza.
– A co na to policja? – zapytałam z pewnym zdziwieniem.
– Winnego nie znaleziono, a stodoły nadal płonęły – tłumaczył Zygmunt. – Pal jednak sześć budowle gospodarcze. Mnie martwi jedynie to, że od czasu całej tej hecy na cmentarzu Joanna przestała w ogóle wstawać z łóżka. Dlatego muszę się dowiedzieć, o co chodzi w tej całej płomienno-cmentarnej łamigłówce! Nie chcę stracić miłości mojego życia, rozumie pani?
Kiwnęłam głową, choć miłość życia wydawała mi się zdecydowanie pojęciem abstrakcyjnym. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do profesora Rybki. Po radę. W końcu historyk, i to nie byle jaki, i w końcu był mi winny przysługę. (Ja mu też coś byłam winna, konkretnie pewien niewielkich rozmiarów kamień z torowiska, ale oboje postanowiliśmy chwilowo o tym zapomnieć). Węgielki Dolne kojarzyły się profesorowi z malowniczymi widokami. I jeszcze z dwiema samotnymi siostrami, Franciszką i Genowefą Pytko, u których czasem wynajmował pokój latem.
– Pani Franciszka też bardzo ucierpiała. Spaliła jej się stodoła i kurnik – wtrącił z powagą Zygmunt. – Oraz dwie sukienki sprzed czterech dekad. Pani Genowefie się upiekło, bo w tym czasie przebywała w sądzie. Słowo „upiekło” nie wydało mi się w tym kontekście zbyt zręcznym sformułowaniem, ale w końcu płonie wioska o nazwie Węgielki Dolne, więc nie ma co się dziwić. Właśnie wtedy, rzecz jasna bez pukania, do mojego biura weszło medium, czyli Klotylda Klotz.
– Witaj, Maju, witaj, Natalio – powiedziała z uśmiechem, po czym popatrzyła na Zygmunta. – Pana nie witam, bo pana nie znam.
Popatrzyłam z przerażeniem na Zygmunta, zastanawiając się, czy załapał, że Klotylda przywitała się z moją nieżyjącą matką. Nie załapał.
– Nie przeszkadzaj jej. Rozmawia przez telefon z Rybką – powiedziała Natalia.
– Jaką rybką? – zdziwiła się Klotylda.
– Nieważne. Z fauną z naukowym tytułem. Uwierzysz, kochana, że mnie znowu zabrakło papierosów? Że też ciągle musi mi się przytrafiać coś tak przyziemnego… Klotyldo, idziemy na romantyczny spacer do najbliższego kiosku z tytoniami! Panie wyszły. Tymczasem profesor, po chwili telefonicznego namysłu, przypomniał sobie, że prawie 300 lat temu wioska, w której płoną dziś stodoły i kurniki, zasłynęła z procesu czarownic.
– To była głośna sprawa – zauważył historyk. – Sprawdź, Maja. Na pewno zachowały się jakieś ślady z przeszłości.
Zachowały się. Dzień później w Archiwum Państwowym w Krakowie znalazłam pełną relację z sądu nad wiedźmami. Włos zjeżył mi się na głowie. Opierając się na prawie magdeburskim, dziedzic Węgielków Dolnych, niejaki Jakub Dziewicki, Roku Pańskiego 1725 pojmał i uwięził 16 żon i córek swoich poddanych. A wszystko dlatego, że żona Jakuba obudziła się pewnego dnia z kołtunem na głowie.
Sprowadzona do niej znachorka orzekła, że to „cioty (czarownice) zadały małżonce dziedzica kołtuna”. Dziewicki szybko uznał, że w sprawę zamieszana jest prawie cała żeńska populacja wioski. Ostatecznie doszedł do wniosku, że kobiety mają konszachty z diabłem.
– Dziewki te – wyjaśniał później przed sądem – co widziałem na własne oczy: kominami wylatywały w przestworza, deszcze zatrzymywały, a dmuchaniem na rękojeść patelni sprowadzały na ludzi wszelakie nieszczęścia. A poza tym regularnie tańczyły na cmentarzu.
Sąd stwierdził, że dowody winy kobiet są niezbite. Większość mieszkanek Węgielek wygnano z wioski. Co i tak, w porównaniu z innymi, często kończącymi się śmiercią kobiet, polowaniami na czarownice wydawało się wyrokiem łagodnym. Do Węgielek „czarownice” mogły wrócić dopiero po pięciu latach. A przywódczynię domniemanych wiedźm, Jagnę Kaim, w rzeczywistości dobrą i kochającą żonę i matkę wyróżniono w szczególny sposób: nie dość, że wygnano ją z całą rodziną, to jeszcze spalono jej stodołę i… kurnik. Co było dalej? Jagna, co potwierdzają archiwa, nie kryła złości. Zwłaszcza z powodu podpalonego kurnika.
– Wrócić tu już nie wrócę, chyba że po moim trupie – rzekła groźnie, odchodząc z wioski. – Ale niech nikt więcej nie waży się tu posądzić kobiety o czary. Bo jeśli to zrobi, nawet za 300 lat Węgielki Dolne oraz węgielkowe stodoły gorzko tego pożałują.
Postanowiłam wybrać się na długi, refleksyjny spacer. Usiadłam na ławce na krakowskich Plantach. Nic mądrego mi nie przychodziło do głowy. – Co ma piernik do wiatraka? – zastanawiałam się. – Co ma klątwa jakiejś posądzonej o czarowanie babiny z osiemnastego wieku z płonącymi stodołami w wieku dwudziestym pierwszym? Z zamyślenia wyrwał mnie smród. Na ławce obok siedziały moja matka i Klotylda. Klotylda pociągnęła. Najpierw papierosa, a następnie duży łyk z piersiówki.
– Każdy skutek ma swoją przyczynę, trzeba tylko ją odnaleźć – zauważyła sentencjonalnie Natalia Poltergeist. Kotylda Klotz kiwnęła głową.
– Poszukaj odpowiedzi w dzisiejszych okolicznościach – zasugerowało medium.
– Może warto zacząć uważniej przeglądać portale internetowe?
Po czym Klotylda wzięła Natalię pod rękę i dumnym, choć miałam wrażenie, także lekko chwiejącym się krokiem, obie ruszyły w stronę Wawelu. W chwilę później w kafejce internetowej, po odpaleniu komputera, ze zdumieniem natknęłam się na nadzwyczajną informację: „Przed krakowskim sądem przesłuchani zostali kolejni świadkowie, którzy mieliby potwierdzić oskarżenie rzucone przez Genowefę Pytko z Węgielków Dolnych w stronę Janiny Pawlik z tej samej wsi. Genowefa Pytko zarzuciła sąsiadce, że ta rzuciła urok na jej koguty, które od pewnego czasu w ogóle nie chcą piać. Jest to pierwszy w powojennej Polsce proces o czary”.
Następnego ranka umówiłam się na kawę z Zygmuntem Petrowiczem-Wernerem. Pod koniec rozmowy zaczął całować mnie po rękach. Potem wybiegł, zostawiając na krześle kapelusz. Kilka dni później na wniosek sołtysa, poparty przez całą wiejską społeczność, Genowefa Pytko wycofała sądowy pozew przeciw sąsiadce. Po czym wyprowadziła się w zupełnie inne strony.
Nie zdziwiłam się, kiedy dowiedziałam się, że stodoły w wiosce przestały płonąć. I że Joanna Petrowicz-Werner nieoczekiwanie wstała z łóżka. Później usłyszałam, że Wernerowie będą w końcu mieć upragnione dziecko. A już zupełnie przypadkiem dowiedziałam się, że kobieta, która jeszcze niedawno mdlała na widok tańczących duchów na cmentarzu, zanim wyszła za mąż za Zygmunta, nosiła krótkie rodowe nazwisko. Nazywała się Joanna Kaim. Nie sądzę, by Joanna miała jakiekolwiek pojęcie o tym, że jej praprababkę posądzono kiedyś o czary. I że być może to właśnie ją zobaczyła, tańczącą i bladą, na cmentarzu… Każdy skutek ma przyczynę. Prawie każdy. Natalia Poltergeist nie zawsze ma rację.
Sonia Jelska,Ewa Aleksandra Mleczko
dla zalogowanych użytkowników serwisu.