Strona 1 z 2
Przed wojna była tu łemkowska wieś. Ale dziś w Banicy zostały tylko dwa domy. Ten po Jaśku, co nie zna spokoju. I ten, co spłonął do szczętu, żeby powstać z popiołów.
To piękny dom. I dobry. Od pierwszego wejrzenia czujesz, że drzemie w nim spokój. Zupełnie jak kot na kominku. Ale nie młody kociak, który jeszcze nie zna życia, tylko dorosły kocur, co to już przeżył siedem żywotów i jeszcze mu mało, ale donikąd się już nie spieszy. To dom pełen zapachów. Sączą się z kuchni, gdzie Jędrek króluje na zmianę z mamą, i pełzną po schodach pełnych zielonych donic aż na samą górę, do kącika na poddaszu, gdzie śpią beskidzkie Madonny. Jolanta Nowak uważa, że schody muszą być pełne życia, bo inaczej ucieknie przez nie szczęście.
Banica. Zawsze chciałem odwiedzić tę najbardziej niezwykłą ze wszystkich beskidzkich wsi. Zawsze żałowałem, że nie ma już tamtego Beskidu: autobusów pełnych kobiet z kurami, wędrowców w koszulach z flaneli, konserw turystycznych i całonocnych śpiewań. I zawsze miałem obawy, żeby ją opisać. Przecież opowieść o Nowakach, którą napisał Andrzej Stasiuk, to klasyka polskiego reportażu.
Dom spłonął w lutym. Odbudowali go po roku. Akurat na Wielkanoc. Na Zmartwychwstanie. Sprosili przyjaciół. Siadają do śniadania pod gołym niebem, a tu samochody jadą. Jeden po drugim. Kto był w okolicy, chciał zobaczyć magiczną Banicę. „Wyborcza” opublikowała reportaż Stasiuka właśnie przed świętami.
– Ej, przecież już kilka lat minęło od andrzejowej opowieści – Jola dodaje mi otuchy – ale ludzie wciąż przyjeżdżają tu z gazetą w ręku. Ci, co mają GPS-y – błądzą. Ci, co jadą z mapą na kolanach – znajdują. Bo GPS pokazuje inną Banicę, dalej na zachód. A że w Beskidzie Niskim wszyscy są zaprzyjaźnieni, to Jola odbiera czasem telefon i słyszy: „Znowu mamy waszych gości...”
reklama
Błękitna płachta nieba Znaleźli ten dom tak samo jak miłość i jak szczęście – dzięki górom. Niespodziewanie, bo przecież byli tu nie raz i nie dwa. Każdy, kto wędrował po Beskidzie, musiał trafić do Banicy. Przed wojną była tu łemkowska wieś. Ludzie siali zboże, chodzili do karczmy i do cerkwi. Kochali się i nienawidzili, żenili i umierali, a wieczorami modlili do świętych obrazów, żeby Pan dał im chleba, który czasem tak trudno wyrwać górom. I stawiali kapliczki Świętemu Mikołajowi. Ale kiedy Tomek i Jola przyszli tu pierwszy raz, zostały tylko dwa domy. Pod numerem 1 mieszkał Jasiek, „co wodził myśliwych po górach, a czasem co przykłusował”. Pod „dwójką” była turystyczna baza „Almaturu”.
To miejsce wydawało się im całkiem zwyczajne, aż do tamtego wieczora, kiedy schodzili z Magury. Przysiedli pod lasem, żeby popatrzeć na zachód słońca. Rozpaliło na czerwono dach w dolinie. Wtedy dostrzegli, jak niezwyczajny jest ten dom. Jak zupełnie inny od tutejszych, łemkowskich chyż, długich, przygarbionych i zwartych w sobie jak ramiona drwala. Ten był wysoki, piętrowy, z czołem podniesionym do słońca. Jakby z całkiem innego świata. Siedzieli tak, a łąki z zielonych stały się nagle niebieskie.
– Boże! Jakie to piękne miejsce! – Jola przytuliła się do Tomka jak kiedyś na morzu w środku sztormu. Następnego dnia Tomek pojechał do gminy. I jeździł tak tydzień w tydzień, żeby urzędników skłonić do uporządkowania papierów i przygotowania przetargu. Po tylu latach, po tylu domach znaleźli wreszcie w otulinie Magurskiego Parku Narodowego własną przystań.
Święty Mikołaju, opowiedz, jak to było Tomasz Nowak wychował się w górach od niemowlęcia. Ojciec zabierał go na wyprawy, zanim potrafił chodzić. Oglądał wtedy świat z plecaka. A kiedy już pokochał góry, rodzice nauczyli go kolejnej namiętności – żeglowania. I to najlepiej po wzburzonym morzu. Po krótkiej, śmiertelnie mocnej fali – po jesiennym Bałtyku.
– No... byłem trochę jak generał Zaruski – uśmiecha się pod wąsem. – Już nawet byłem bosmanem na „Zewie Morza”, już spakowałem swój żeglarski wór... Ale nie popłynąłem – załamuje ręce. Milczy.
– No! – Jola szturcha go w ramię. – No, powiedz, że akurat wtedy się zakochałeś!
A Tomek w śmiech.
– Nigdy tego nie powie – Jola uśmiecha się. – Mój chłopak na Mikołaja...
Pracowała wtedy w bacówce na Bartnem.
Poznali się 6 grudnia 1981 roku. Poszedł w góry, jak zawsze po przygodę. Zajrzał do schroniska, żeby zjeść bigos albo pierogi. Wszedł do schroniskowej kuchni.
– Co ma pani dobrego? – zapytał. Podniosła oczy. Zakochał się bez pamięci. I następnego dnia znów poszedł te 14 kilometrów pod górę, zamiast popłynąć na „Zewie Morza”. Jacht utonął kilka dni potem. Dokładnie w niedzielę 13 grudnia.
Wzięli ślub. I postanowili zamieszkać w górach. Całkiem nieznanych. Prowadzić schronisko, palić w piecu, razem oglądać, jak słońce wstaje i jak zapada. I znaleźli takie miejsce: Bacówkę na Jamnej, na Pogórzu Ciężkowickim. A potem popłynęli w podróż poślubną. Na morze. Wrzesień był piękny. Spakowała więc stroje do opalania, sukienki i kapelusze. Tomek wyrzucił to wszystko z wora i włożył tam ocieplacz, czapkę, rękawice i sztormiak.
Pierwszego dnia było pięknie. Ona jedna, ośmiu chłopa i takie słońce, że z radości zgodziła się gotować przez cały rejs.
– A potem to już była szkoła przetrwania – macha ręką.
– Tydzień takiego sztormu, jakiego w życiu nigdy potem już nie doświadczyłam.
– Dziesięć lat jak w raju – uśmiecha się Tomek. – Właśnie wzięliśmy ślub, ludzie pojawiali się na Jamnej rzadko. To był czas darowany nam od losu...
Tutaj słowa inaczej brzmią Skończyło się, kiedy PTTK oddało bacówkę urzędowi gminy. Warunki dzierżawy były nie do przyjęcia. Wylądowali z małym dzieckiem, Jędrkiem, w Brzesku, w zwyczajnym bloku.
– Do sklepu blisko i nie trzeba będzie odśnieżać podwórka – pocieszali się wieczorami przed telewizorem, bo przecież gdyby usiedli na ławce, to zamiast słońca widzieliby tylko inne bloki. Jola budziła się nocą, bo nie słyszała wiatru.
– Wytrwaliśmy w tym bezrobociu pół roku, a potem daliśmy drapaka na Maciejową. Na kolejne dziesięć lat.
Mieli tam widoki jak marzenie i ręce urobione po łokcie. Bo czasy, kiedy po górach wędrowali jedynie turyści we flanelowych koszulach, co prosili w schronisku o wrzątek i rozmowy po świt, odchodziły właśnie w przeszłość. Ich miejsce zajmowały wycieczki dzieciaków, co ponad wszystko pragnęły hamburgera, frytek i hot dogów. Pracowali jak w ukropie, ale opamiętali się dopiero, kiedy dostali propozycję, żeby prowadzić jeszcze schronisko na Turbaczu.
– Zaraz! Czy ja mam prowadzić przedsiębiorstwo turystyczne, czy mam się cieszyć życiem w górach? – Jolanta odkryła, że zaczęli gdzieś gubić własne marzenia. – Przecież nie tego pragnę, pragnę domu... Domu, w którym będę gospodynią. Kogo zechcę przyjąć, przyjmę, kogo nie zechcę, musi mi wybaczyć.
– Mieliśmy już 20 lat doświadczenia w prowadzeniu schronisk. Wiedzieliśmy, że wolność kosztuje czasem pustą kieszeń, ale wiedzieliśmy też, że nie da się dogodzić każdemu. I że własne marzenia warto spełnić. Właśnie wtedy odkryli dla siebie Banicę. Wiedzieli, że ich przetestuje, ale kto mógł pomyśleć, że aż tak?
dla zalogowanych użytkowników serwisu.