Muzyka na koziej szyi

Kiedy tu przyjechali, niewielu słyszało o Kopańcu. Domy, zupełnie jak ich gospodarze, chyliły się ku ziemi, jakby się chciały zakopać przed kolejną zimą. Na Kozią Szyję nie było nawet drogi, tylko para kolein z wioski w dolinie.

Berenika, Marcela, Alan (nazywany „brazylijskim zięciem”), Leszek i Agata z psem Pulpetem na kolanach. Agata znała Kopaniec, bo bywała tu na rodzinnych spotkaniach z mamą i tatą. Jakoś w 1983 roku, tuż po maturze, zabrała w góry swego nowego chłopaka. Wspinali się szutrową ścieżką pod górę, żeby wypić wódkę z panem Bogdanowiczem, co miał osiem dziesiątek na karku, ale wciąż nieźle sobie radził w chacie pod lasem. Dom był piękny. Zniszczony, jak wszystkie tutejsze chałupy, ale prawdziwy: przysadzisty, żeby się oprzeć wichurom, z poddaszem wspartym na przysłupach. Ze stodołą. I z widokiem na całe Pogórze, aż pod samą Ostrzycę. Gadali. O życiu. O córkach, co wyjechały do miast. Leszek pamięta, radio grało „Centralę” Brygady Kryzys.

– Wie pan co, jakby pan kiedyś chciał to sprzedać, niech nam pan da znać – powiedzieli na odchodne.
I wrócili do Wrocławia. Chłopak, co miał zostać średniowiecznym bardem i dziewczyna, co nie słyszała. Poznali się jeszcze w szkole, w Liceum Plastycznym we Wrocławiu. Agata nie chciała warszawskiej szkoły dla głuchoniemych, chciała mówić zwyczajnie. Jak wszyscy. Nie tylko migać rękoma.

– Rodzice bardzo konsekwentnie naciskali, żebym uczyła się czytać z ruchu warg i żebym potrafiła mówić głośno i wyraźnie. Nie zostałam w Warszawie, chciałam nauczyć się czegoś więcej. Malować, rzeźbić w metalu i normalnie mówić.
Leszek Różański pochodzi z Nowego Sącza, ale dzieciństwo spędził w Oleśnicy wśród murów obronnych, strzelistych wież i legend. Oleśnica w XIII wieku była komandorią templariuszy.

reklama

W Liceum Plastycznym trafili do jednej klasy. Agata nie zwracała na Leszka szczególnej uwagi. I tak było aż do końcowych zaliczeń.
– Musieliśmy namalować postać ludzką i do tego akt – Agata wzrusza ramionami. – Chciałam namalować Leszka, bo to piękny mężczyzna. Zgodził się, pod warunkiem, że on namaluje mnie…

Na ASP zdawali już razem. Agacie się udało. Wybrała ceramikę. Choć wtedy wolała metaloplastykę.
– Ale na uczelni nie było klasy metaloplastyki… – wzdycha – więc odnalazłam się szybko w ceramice i daje mi to do dziś ogromną przyjemność.
W połowie studiów urodziła się im Berenika.

Surdut Emila Wejcherta
Leszek nie dostał się na malarstwo. Próbował raz i drugi, w końcu machnął ręką, zwłaszcza że kulturoznawstwo, odkąd zaczął zgłębiać zakamarki średniowiecza, wciągnęło go bez reszty. Chodził na zajęcia z małą Bereniką. Teraz dziewczyna  studiuje na kierunku międzywydziałowym i spotyka profesorów, którzy cierpliwie znosili ją jako dwulatkę siedzącą u stóp taty z pudełkami kredek. Życie płynęło im między studiami, rodzicielstwem i urokami Wrocławia, kiedy przyszła wiadomość: Bogdanowicz sprzedaje dom. Sam jest, dzieci na wieś nie wracają, chce się przenieść do córki, do miasta.

– Kupujemy – Agata zaklaskała w ręce. Pieniędzy, po odliczeniu na pieluchy, wystarczyło im na pociąg. Pojechali.
Pan Bogdanowicz pokazał im wszystko jeszcze raz. I dom, i stodołę, która kiedyś też była domem. Ostatni przedwojenny właściciel, Emil Wejchert, przebudował chałupę na budynek gospodarczy, kiedy jego córki wyprowadziły się do miast i powiedziały, że nie wrócą.
– Cena była niewielka, jak za luksusowy kolorowy telewizor – wspomina Leszek – czyli na dzisiejsze czasy jakieś pięć tysięcy złotych. Ale myśmy nie mieli nawet tyle.
Rodzina nie chciała słyszeć o ich mieszkaniu na wsi.

– Dziecko małe, a tam co? Drogi nie ma, telefonu nie ma, do sklepu dwa kilometry w jedną stronę. Jak do szpitala pojedziecie?
– Poradzimy – Agata postanowiła, że sprzedadzą swoje książki i zastawią obrączki w lombardzie. Wtedy jej ojciec, człowiek zdecydowany, powiedział:
– Chcecie, to kupujcie. Każdy sam musi się przecież poparzyć. I dał im pieniądze.

Wiosną 1987 roku stali się właścicielami dwóch domów na Koziej Szyi. Z pięknym widokiem. Ale bez drogi. To były czasy, gdy cudem było zdobycie worka cementu albo kilku desek. Walczyli. Sami nie kłócili się nigdy. Może dlatego, że nie da się rozmawiać z Agatą, nie patrząc jej w oczy? Kiedy już kupili ten dom, na poddaszu znaleźli starą szafę. Zrobiona dla Wejchertów w 1794 roku. Z kutym zamkiem i wielkim kluczem. Wisiał w niej męski surdut z początków ubiegłego stulecia. Odświętny, z guzikami obciągniętymi jedwabiem. Kościelny surdut ojca Emila. Agata ledwo się w niego mieściła, mężczyzna musiał mieć niewiele ponad metr sześćdziesiąt.

– A ja znalazłem książkę z 1694 roku, ktoś nią zatkał dziurę w dachu – śmieje się Leszek. – Dom od początku był nam przyjazny. Znajdowaliśmy w nim skarby i nie było tu zimy przez pierwsze trzy lata. Nie wiem, jak wtedy dalibyśmy radę sześciu miesiącom śniegu.

– Nie mamy paneli, tylko podłogę z modrzewia, nierówną i skrzypiącą. I nie mamy ogrzewania w sieni, ale za to mamy kominek w pokoju i ławę pod oknem, dokładnie taką, jaka powinna być w prawdziwej chałupie – pokazuje Agata – i może dzięki temu nie przepłoszyliśmy prawdziwego ducha domu? Jego niezwykłej atmosfery?

Źródło: Wróżka nr 5/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl