Walentynki to nie tylko święto zakochanych. To święto miłości. Tej, która potrafi zakwitnąć, nawet gdy zamarznięty świat tkwi w letargu, przykryty szczelnie śniegiem. I tej, którą wyrażać można na milion sposobów...
Jeszcze do niedawna, aby ukochanej ofiarować serce, potrzebne było drzewo i scyzoryk. Dzisiaj drzew, na których takie serce można wyskrobać, jest coraz mniej. Przybywa za to romantycznych kochanków znajdujących w sobie serce, by żywym drzewom oszczędzić ran. Dziewczyny z krakowskiej fundacji Aeris Futuro postanowiły wyjść z inicjatywą do wszystkich, którzy świadectwo swojej miłości zdecydowaliby się… zasadzić w lesie.
Ich projekt „Zadedykuj drzewko” polega na tym, iż wpłacając na konto fundacji symboliczną kwotę, można powierzyć eko-fachowcom wszystkie działania organizacyjne i podarować bliskiej osobie prezent, który wyrośnie w jej intencji. Będzie to prezent pełen miłości. Kulminacyjnym momentem akcji są walentynki, ale można przyłączać się do niej przez cały rok.
– Drzewko to doskonały prezent dla każdego – oryginalny i długowieczny – zauważa szefowa fundacji Joanna Mieszkowicz. Bo miłość, tak jak drzewa, pozwala zapuścić korzenie i, nawet przy nieprzyjaznych wiatrach, ciągle zaczynać życie na nowo.
Wiedzą o tym doskonale Paweł Buda i Kelly Firkins – od niedawna uprawiający ziemię w USA, którzy pomieszkując swego czasu w Krakowie, razem z rodziną i przyjaciółmi przyłączyli się do akcji „Zadedykuj drzewko”. Postanowili zorganizować „zielone” wesele, w czasie którego w ogrodzie rodziców pana młodego posadzony został świerk.
Kiedyś, aby ukochanej ofiarować serce, używało się drzewa i… scyzoryka. Dziś są ludzie, którzy znajdują w sobie serce, aby żywym drzewom oszczędzić ran.
– Pamiętam dokładnie: nasze weselne drzewko zostało przywiezione w piątek, cierpliwie czekało całą noc, by w sobotnie popołudnie wrosnąć w ziemię. Wykopaliśmy dołek, korzenie przykryliśmy ziemią, podlaliśmy wodą i życzyliśmy mu zdrowia oraz szczęśliwego życia. Chyba poskutkowało, bo, jak twierdzą teściowie, nasz świerk do dziś ma się całkiem dobrze – relacjonuje Kelly. I wspomina, jak ona sama też musiała poczekać, by móc wreszcie „zapuścić korzenie”.
– Poznaliśmy się z Pawłem sześć lat temu przez jego amerykańskiego kuzyna, w czasie, kiedy studiowałam za granicą etykę środowiskową, a Paweł w Polsce – polonistykę – opowiada.
Trzy lata – do czasu obrony tytułu magistra – trwała ich znajomość na odległość. Widywali się jedynie w czasie wakacji. Nie wyobrażając sobie życia bez Pawła, tuż po studiach dziewczyna przyjechała do Polski i zaczęła pracować jako nauczycielka angielskiego.
– Postanowiliśmy zamieszkać razem, najpierw w małym miasteczku – Szczucinie, potem – w Tarnowie, gdzie spędziliśmy aż dwa lata. Później był Kraków, a później… bardzo pogorszył się stan zdrowia mojego dziadka mieszkającego w Ameryce. Okazało się, że ma raka i natychmiast potrzebna jest pomoc kogoś bliskiego.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.