Lot po szczęście

40 lat wcześniej za kilogram cukierków przehandlowała z dziadkiem kupon totolotka. Szóstka przeszła jej wtedy koło nosa. Następne spotkanie z losem przyjęło formę biletu lotniczego. Tym razem nie wypuściła okazji. Wygrała.

Lot po szczęście Maria Rożniakowska od samego początku wiedziała, że to nie będą zwykłe wakacje. Ale zacznijmy od tego, co było, zanim wsiadła do samolotu, który poniósł ją do nowego kraju i nowego życia.

Do dna

Jesień 2002 roku wlokła się wyjątkowo nieprzyjemnie.Wieloletni związek, budowany – jak sądziła – na podłożu miłości i zaufania, kruszał od fundamentów. Kolejne kochanki, codzienna huśtawka nastrojów od zakochanego nastolatka po rozkapryszonego tyrana, małe sprzeczki, wieczne przytyki… Do tego wspólne prowadzenie firmy. Cóż z tego, że interesy szły dobrze. Maria nie potrafiła się tym cieszyć. Popadała w depresję.

Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Dni zmieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a kolejne plany i pragnienia obracały się w proch. Czuła, że usycha. To było jak życie w zbyt małej klatce. Miotała się po niej rozpaczliwie, tylko czasami wypłakując się na matczynym ramieniu. Zbliżała się do czterdziestki i – jak to często w tym wieku – próbowała spojrzeć z boku na swoje życie. Dokonać jakiegoś podsumowania. Bilans nie wyglądał dobrze.

– Oto ja, od dziecka pełna marzeń i wigoru, Marysia, dałam się wtłoczyć w najnudniejszą, najbardziej świdrującą głębię duszy rutynę, która powoli pozbawiała mnie chęci do czegokolwiek – mówi dziś o tamtym okresie. Kotwicą, która pomogła jej przetrwać ten trudny czas, były drobne przyjemności i… dbanie o siebie! Wizyty u ulubionej fryzjerki i zaprzyjaźnionej kosmetyczki zawsze poprawiały jej nastrój. Miała też, solidne niczym skała, oparcie w rodzicach.

– Dzielnie stali na posterunku, wysłuchiwali moich skarg i zawsze znaleźli słowo otuchy, gdy tego potrzebowałam. Cholernie jestem im za to wdzięczna – mówi dziś.

reklama

Od dna

Zupełnie przypadkiem Maria zaczęła korespondować z dalekim kuzynem, którego spotkała kiedyś na pewnej rodzinnej imprezie. Kuzyn po przemierzeniu połowy świata właśnie osiadł w Chile. Pełne słońca opowieści z egzotycznego końca świata trafiały w sam środek polskiej słotnej jesieni.

Do tego Radek potrafił spojrzeć na jej sytuację z boku i wyrazić swoje zdanie bez owijania w bawełnę. To pomogło jej zrozumieć, że samo nic się nie zmieni, że sprawy mogą jedynie bardziej się skomplikować. Odzyskała grunt pod nogami. Znajomi mówili, że rozkwita, że częściej się uśmiecha, że znowu jest w niej iskra.

W połowie 2003 roku Radek napisał: „Wiesz, tak sobie dywagowaliśmy z bratem przy wieczornym piwku, że jeśli tak ciężko ci w tej Krainie Deszczowców, to może wpadnij do nas na jakiś czas. Zwiedzisz kawałek świata, odetchniesz innym powietrzem, naładujesz akumulatory. Kraj nie taki znowu wąski, więc jeszcze jeden krajan się tu zmieści. Wikt i opierunek masz zapewniony, na bilet musisz uskrobać sama.

Prześpij się z tym, ale nie odrzucaj pomysłu od razu, bo myślę, że taka odskocznia dobrze by ci zrobiła. Aha, na wypadek, gdybyś już się pakowała – przedzwoń wcześniej, cobyśmy domek omietli”. Zanim doczytała list do końca, podjęła decyzję. Potem były jeszcze oczywiście przypływy wahań, ale klamka zapadła. Wyjazd! Planowała półroczną przerwę w życiu. Wielkie wakacje, zachłyśnięcie się nowością i egzotyką, totalne oderwanie od Krainy Deszczowców i jej posępnych problemów.

– Dla wielu osób decyzja o tak długich wakacjach była zaskoczeniem, ale ja wiedziałam, że to musi być coś ponad normę, że standardowe dwa tygodnie nie wystarczą. O dziwo, dla rodziców było to coś normalnego, śmiałam się, że wręcz sami mnie spakowali. Bardzo pomogło mi wtedy, że utwierdzili mnie w moim postanowieniu i cieszyli się razem ze mną – wspomina Maria.

W sierpniu, w dniu swoich urodzin, znała już datę wylotu. Zaczęło się odliczanie. Nie obyło się oczywiście bez wróżb. Astrolog przy ustalaniu horoskopu potwierdził to, co jest powszechnie wiadome – Lew to najszczęśliwszy znak zodiaku. Dowiedziała się też, że jej życiu przyświeca wyjątkowo szczęśliwa gwiazda, bogowie ją lubią i będą się nią opiekować. A konkretnie?

„Wyjazd hen daleko jest w odpowiednim czasie i w przeciągu pięciu lat rozwinę »coś«, co przyniesie mi i radość, i pieniądze. Żyć będę długo, zdrowo i choć na własną wyspę mnie stać nie będzie, to żywot mój będzie przyjemny”. Tak pokrzepiona, Maria wsiada do samolotu.

Ciasto z kruszonką

W pamiętniku, na pokładzie samolotu, zapisała: „Wreszcie! Wszystkie możliwe emocje, od euforycznej radości po strach, skumulowały się w jednej łaskoczącej kuli, która szaleje w najlepsze po moim żołądku. Coś, co dla wielu osób byłoby zwykłym wyjazdem, dla mnie ma rangę osiągnięcia. Oto kładę wreszcie kres dręczącym mnie zmorom, pochwyciłam pomocną dłoń i właśnie nastąpić ma spektakularne wyciągnięcie się z bagna. Naturalnie nie obyło się bez łez na pożegnanie, ale jednocześnie w obliczu nadchodzącej przygody nie byłam w stanie zmazać uśmiechu z twarzy.

Oto 11 listopada 2003 roku odzyskuję swoją niepodległość”. Każdy, kto przylatuje do Chile, jest zauroczony zapierającą dech w piersiach panoramą ośnieżonych Andów. Setki kilometrów niebosiężnych szczytów, emanujących niedoścignioną potęgą, a jednocześnie z okna samolotu przypominających przesypane pudrem ciasto z kruszonką.

Przy bramce czekał komitet powitalny uzbrojony w bukiet czerwonych róż. A za bramką lotniska rozpościerała się egzotyczna kraina, znana tylko z lektur i pięknie brzmiących nazw geograficznych. I oczywiście upał. I olśniewające słońce na tle lazurowego nieba. W środku listopada!

Pewnego dnia Maria stwierdziła, że to już dwa lata od chwili, gdy zaczęła swoje wielkie wakacje.


– Kiedy zderzyłam się ze ścianą ciepła, kiedy spojrzałam na nieskazitelnie czyste niebo, kiedy spostrzegłam pierwsze palmy na ulicy, wiedziałam, że jestem u siebie – wyznaje Maria. Od początku nie wyglądało to jak wakacje. Przed jej przylotem kuzyni uznali, że ich dotychczasowe lokum nie zmieści trzech osób i zaczęli szukać domu do wynajęcia. Poszukiwania trochę trwały i w rezultacie przeprowadzka wypadła dokładnie w dniu przylotu Marii. Prosto z lotniska ruszyła więc do nowych obowiązków.

Kuzyni uznali, że naturalną koleją rzeczy Maria będzie panią domu. Miała go wyposażyć i urządzić według własnego pomysłu. Santiago poznała więc najpierw od strony sklepów agd. Kuzyni dzielnie pomagali jako tłumacze i przewodnicy. Wir codziennych zajęć szybko ją wciągnął.

Od czasu do czasu odrywała się od gotowania, które jest jej wielką pasją, aby z aparatem fotograficznym podbiec do okna i zrobić jeszcze jedno zdjęcie znakomicie widocznych z sypialni Andów. Co chwila wyglądały inaczej – a to skrzyły bielą o poranku, a to złociły w promieniach zachodzącego słońca. Za każdym razem, gdy na nie patrzyła, wydawały jej się jeszcze piękniejsze.

Źródło: Wróżka nr 1/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl