Strona 1 z 2
Tanecznica, czyli baba, ma czerwone korale, chustę i szeroką spódnicę, dzięki której wiruje. W kręgu z innymi babami, zwyczajnie, po babsku, raduje się życiem. Życie tanecznicy zatacza krąg. Baba nazywa to przeznaczeniem.
Bywają dostojne i pełne powagi, bez emocji. Jak chodzony i zorba. Albo niedostojne i niepoważne, zwieńczone wesołym okrzykiem, wyrwanym z pełnej piersi. Jak drumul dracului, czyli po rumuńsku „ścieżka diabła”. Stopy, ręce i biodra same się rwą do takich tańców w kręgu, korowodzie, szalonym wirowaniu. I nieważne, w jakim zakątku świata krąg czy korowód się narodził. Koliste tańce bywają przecież polskie, greckie, bałkańskie, izraelskie i irlandzkie, francuskie, rosyjskie oraz cygańskie...
Zwłaszcza biodra, szczególnie biodra kobiece w takich tańcach dobrze się „noszą”, nabierają gracji i wdzięku. I nie trzeba być ani primabaleriną, ani nawet królową dyskotek, by do cna zatracić się w starych etnicznych rytmach, towarzyszących ludzkości od stuleci. To właśnie w prostej tanecznej wspólnocie, a nie w wystudiowanych krokach i układach ludzie celebrowali kiedyś świat w jego najszlachetniejszym wymiarze. Razem świętowali nadejście wiosny i nowego życia, kłaniali się duchom i księżycowi, błogosławili słońce i deszcz, cieszyli się weselnym szczęściem młodej pary...
Nie trzeba być primabaleriną, by zatracić się w etnicznych rytmach.
Dziś również, by tańczyć w kręgu, trzeba otworzyć się na wspólnotę, nawet jeśli nie tańczy się już dla duchów lub księżyca. Dobrze jest, gdy wspólnie chcą tańcować ze sobą baby z krwi i kości. Jeszcze lepiej, gdy wcześniej natrafią na babę taką, co inne baby potrafi ostro na taniec nakręcić. Taką jak Monika Dudek. Baba wieloraka: etnolożka, pracownica Zespołu Promocji Muzeum Narodowego w Krakowie, choreoterapeutka oraz instruktorka tańców w kręgu. Wreszcie członkini Koła Gospodyń Wiejskich w Tenczynku. Lat 36.
reklama
Kiedy Monika była dzieckiem, jej rodzinny Tenczynek był przeciętną podkrakowską wsią. Sąsiadki pytały, kiedy wreszcie wyjdzie za mąż, a Monika nie chciała być gospodynią. Chciała za to tańczyć i śpiewać. I to wcale nie na dożynkach. Śpiewała więc najpierw w przykościelnej scholi i oazie, tańczyła na dyskotekach w strażackiej remizie.
– Chciałam więcej i inaczej, chciałam być piosenkarką albo aktorką – wspomina z uśmiechem Monika. Zresztą po latach zdała egzaminy do krakowskiej PWST, z której jeszcze przed rozpoczęciem nauki zrezygnowała.
Zawsze uważała, że stać ją na więcej i że w mieście rozwinie skrzydła. Marzyła o tym, gdy zbierała poziomki w sosnowym lesie obok ruin pobliskiego zamku, gdy wyrywała się z wiejskiego domu na rockowe koncerty do Jarocina, a potem na eliminacje do „Szansy na sukces”. Wreszcie rzuciła wieś, żądna wiedzy i podróży, wierząc, że świat stoi przed nią otworem. Uciekła z niej jeszcze w liceum, w którym przez chwilę zdarzyło się jej jeszcze występować w ludowym zespole. Z tamtego czasu zapamiętała, ku swojemu zdziwieniu, że wiejskie kwieciste spódnice leżą na niej jak ulał.
Najbliżej było Monice do Krakowa. Znalazła się w nim na początku lat 90. i z wielką determinacją rozpoczęła samodzielne życie, zarabiając na chleb i wynajmowane mieszkanie. Nie miała nawet matury. Pracowała jako podkuchenna i salowa, zamieszkała w hotelu robotniczym. Z czasem zżyła się z miastem, z jego światłami, hałasem, tłumem. A miasto zżyło się z nią. Bywało, że je zostawiała na rzecz miast jeszcze bardziej światowych. Na pewien czas przeniosła się do Genewy, a potem nawet do Cannes, pracowała jako pomoc domowa w bogatej rodzinie polskiego pochodzenia. Potem jako maszynistka pisarza emigranta.
– Poznałam wiele nieznanych mi dotąd smaków – mówi Monika. – Smak wielkich pieniędzy i homarów, rozkoszny urok kosmopolityzmu.
Jednak zatęskniła za krajem i rodziną, wróciła do bardziej swojskiego Krakowa. Zdała w nim egzamin dojrzałości i kilka kursów. Przypadkiem, przez koleżankę, trafiła wreszcie do studenckiego zespołu Skalni, w którym nauczyła się tańczyć i śpiewać po góralsku. I dzięki któremu zaczęła występować w Polsce i Europie.
– Podglądałam, jak tańczą w Rumunii, Czechach, na Słowacji, na Węgrzech, we Włoszech czy we Francji – mówi Monika. – I nadziwić się nie mogłam, że tubylcy z taką radością oddają się swojemu rdzennemu tańcowaniu, nie szukają inspiracji w salsie ani rock’n’rollu. Tylko w tym, co podpowiada im tradycja, przodkowie. I serce.
To były przede wszystkim tańce w parach i w kręgu. Tańce, które zawsze łączyły się w jakąś opowieść. Takie kręgi tańczących par Monika zobaczyła, nieco później, na taborach w Siedmiogrodzie w Rumunii, gdzie przez tydzień kilkaset osób z całej Europy, a nawet świata, co rok, uczy się tańców konkretnego regionu. Zobaczyła, że nie trzeba wcale wiele umieć, by zanurzyć się w takim tańcu. Trzeba poczuć z nim więź, tak jak trzeba poczuć więź z tymi, którzy razem z nami go tańczą.
Wtedy może po raz pierwszy przeszło jej przez myśl, że ona, dziewczyna z podkrakowskiej wsi chciałaby kiedyś poczuć się tak dumnie jak Rumuni, Francuzi czy Grecy. Zatańczyć, zaśpiewać z zapamiętanymi z dzieciństwa wiejskimi gospodyniami. Z którymi nieoczekiwanie poczuła mocną więź. Gospodyniami takimi jak jej matka, babka, prababka. By w gronie znanych sobie kobiet poczuć się jak typowa wiejska baba, która przyłączała się do kobiecego kręgu, by oderwać się od codzienności, by wyśpiewać swoje radości i smutki, by wreszcie czerpać z niego siłę.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.