Bywają zielone, białe, rogate. Czasem latają na mewach. Kto? Gremliny. Złośliwe stworzenia prześladujące pilotów. Proszę się nie śmiać. Wojskowi, ludzie poważni i wiarygodni, zaklinają się, że się z nimi spotkali…
Warkot silnika płoszył turkusowe papużki, które zrywały się chmarami i po chwili wsiąkały w gęstwinę, przypominając stada rybek szybujące nad rafą. Schodziliśmy do lądowania w wiosce Makiritarów na pograniczu Brazylii i Wenezueli, dokąd dotarłem z polsko-wenezuelską wyprawą badającą dziewicze jaskinie. Ukazał się pas startowy – przecinka w gąszczu tak mała, iż wydawała się luką utworzoną przez upadek drzewa. W tej chwili zgasł silnik cessny i ogarnęła nas martwa cisza.
– Que diablos! – warknął porucznik Pablo de Paredes Bello, doświadczony pilot wenezuelskich sił powietrznych, które użyczyły nam środków transportu.
Koła szarpały korony drzew pędzące naprzeciw i nagle zastąpiła je rozmazana trawa. Zbyt szybko! – zrozumiałem.
– Nie zmieścimy się na pasie!
Już wiedziałem, że te lądowania w dżungli udają się bo, że piloci po dotknięciu ziemi przestawiają śmigła na przeciwne obroty, co wyhamowuje maszynę. Ale w tym celu silnik musi pracować! Rzut spojrzenia w bok: drzewa uciekały z szybkością ekspresu. Spojrzenie w przód: do szyby zbliżała się ściana lasu. Nie wystarczy pasa! Koła grzmotnęły o ziemię, wściekle targnęły kadłubem.
Struga potu lała się ze skroni pilota, widziałem jego twarz skurczoną bolesnym zdumieniem. Dłonie nerwowo szarpały się z zapłonem, stopę wbijał w hamulec podwozia. Zwalniał, ale już przed nosem spiętrzała się zielona kurtyna… Nic nie pomagały moje zaciśnięte pięści i plecy wciskane w gorącą ceratę. Wbiliśmy się w las i… stanęli, oparłszy się skrzydłami o firankę lian. Milczeliśmy przez chwilę, de Bello wycierał twarz chustką, a potem powiedział ochryple: – Cholerne gremliny!
Zapamiętałem te słowa, choć wtedy ich nie zrozumiałem. Sądziłem, że to żart dla odreagowania stresu. W końcu film o złośliwych gremlinach, wyreżyserowany przez Joe Dantego w 1984 roku, znany już był na całym świecie. Lecz jak się okazało, nie o film chodziło! Wkrótce się przekonałem, że sprawa ma głębsze korzenie, a gremliny, na wiele lat przedtem, zanim trafiły na ekrany, opanowały wyobraźnię pilotów wojskowych w armiach wielu krajów i nie dają się z niej wyplenić do dzisiaj.
reklama
Koszmar RAF-u Jak przeczytałem we wspomnieniach brytyjskich pilotów, walczących na frontach II wojny światowej, wielu z nich twierdziło, że padli w przestworzach ofiarą paranormalnego sabotażu ze strony szkaradnych, zabójczych kpiarzy, gremlinów o zielonej skórze, wielkich uszach i diabolicznych zamiarach. Pojawiło się wówczas mnóstwo niesamowitych opowieści i świadectw. Choć dzisiaj, a zapewne i wtedy, trudno dać im wiarę, jednak zdołały przerazić dziesiątki pilotów i zarazić ich obsesyjną obawą, że jakiś złośliwy gremlin może fatalnie uszkodzić ich samolot.
Dowiedziawszy się o tym, zacząłem „szperać” u źródeł… Najpierw próba wyjaśnienia, skąd wzięła się nazwa tych obrzydłych stworów. Istnieje przypuszczenie, że mogła się narodzić z połączenia przymiotnika gremian, co w starodawnej angielszczyźnie oznacza „napastować”, z goblin – „skrzat, chochlik”. Inni uważają, że chodzi o gruaimin, po irlandzku: „mała, złośliwa istota”. Trzecia hipoteza tłumaczy pochodzenie zmieszaniem angielskiego grim, „groźny, zawzięty”, z Fremlins, marką popularnego piwa.
Niezależnie od etymologicznego zamieszania, znana jest dokładna data pojawienia się tego terminu po raz pierwszy w formie pisanej: było to 10 kwietnia 1929 roku w poemacie opublikowanym w periodyku „Airplane”. Jak się okazuje, wiele pism i gazet dawało wówczas wiarę opowieściom o gremlinach, snutym przez pilotów. Mieli być nieustannie nękani przez małe niewidzialne istoty, podobne do elfów lub gnomów, bawiące się psuciem wszelkiego rodzaju urządzeń, szczególnie samolotów. Jednak dopiero po wybuchu II wojny światowej gremliny zdobyły prawdziwą popularność.
Jak wynika z niedawno ujawnionych dokumentów, brytyjskie siły powietrzne Royal Air Force, czyli RAF, były nękane plagą częstych i nieoczekiwanych awarii, których przyczyn nie udawało się wyjaśnić. Skrupulatnie przeglądane silniki i przyrządy nieoczekiwanie zawodziły podczas lotu, czyniąc pilotów bezbronnymi, a czasem skazując ich na pewną śmierć w walce albo przez rozbicie.
Złośliwe i dochodowe Niezależnie od tego, że sabotaż był zwykłą wojenną praktyką, którą usiłowały stosować obie walczące strony, służby wywiadowcze RAF-u szybko odkryły, że lotnictwo niemieckie także padało ofiarą tych niewytłumaczonych awarii. Rosła legenda małych stworzeń uwielbiających psuć samoloty. Gremliny stały się dla aliantów nowym i strasznym przeciwnikiem, którego lotnictwo obawiało się jako czegoś więcej niż tylko wytworu anglosaskiego folkloru.
Tak fascynujący epizod historii wojennej zauważono i poza kręgami wojskowymi. Dokonało się to za pośrednictwem „The Gremlins”, dziecięcej bajki napisanej przez Roalda Dahla. Dahl, podczas swojego szkolenia jako pilot RAF-u, słyszał wiele historii o psotach tych skrzatów, a nawet sam doświadczył tajemniczego wypadku – bez wyraźnego powodu rozbił się na pustyni libijskiej.
Dzięki talentowi literackiemu zręcznie połączył mit gremlinów z tą przygodą, po czym pokazał maszynopis swojemu ówczesnemu szefowi w Służbie Wywiadu, Sydneyowi Bernsteinowi. On z kolei przekazał go, w czerwcu 1942 roku, największemu już wówczas geniuszowi animacji: Waltowi Disneyowi. Ten zdał sobie sprawę z olbrzymiego potencjału opowieści i chciał uczynić ją tematem filmu długometrażowego.
Niestety, wytwórnia Warner Bros wyprzedziła go, emitując dwie kreskówki, których bohaterami były te paskudne skrzaty: „Falling Hare” (1943), w której słynny królik Bugs Bunny wpada w panikę, odkrywając gremliny w swoim samolocie, i „Russian Rapsody” (1944), gdzie ich banda sprawia, że Hitlerowi nie udaje się zbombardować Moskwy. Książka Dahla stała się też podstawą serii komiksów. Opowieść miała takie powodzenie, że nawet piloci amerykańscy adoptowali samiczki gremlinów Dahla, zwane fifinellami, jako emblematy swoich eskadr.
Bliskie spotkania Liczni piloci twierdzili stanowczo, że gremliny istnieją. Ba, nawet, że spotykali się z nimi twarzą w twarz! Prestiżowe pisma, jak „The New York Times”, pisały o tych jeżących włos na głowie spotkaniach, rozpowszechniając legendę pośród ludności cywilnej i stopniowo ją wzbogacając. Jeden z pilotów przysięgał, że widział gremlina chwilę przedtem, zanim jego bombowiec, B-25 Mitchell, doznał dziwnego uszkodzenia silników, co zmusiło go do powrotu do bazy. Inny odkrył ślady drobnych zębów na kablach w trudno dostępnym miejscu. Trzeci utrzymywał, że słyszał jęki i skowyty pochodzące z wewnętrznej maszynerii aparatu. W miarę, jak rosła liczba historii, rosła także psychoza pilotów, którzy z czasem wsiadali do maszyn ze strachem trudnym do zniesienia. Jak pisze w magazynie „Royal Air Force Journal” z kwietnia 1942 roku doświadczony pilot wojenny Hubert Griffith, nieuchwytna obecność gremlinów była czymś powszechnie uznawanym przez walczących.
W swoim artykule Griffith zebrał relacje kolegów, członków eskadry RAF, walczącej na północy Rosji. Zgodnie z nimi koszmarne gremliny miały atakować w grupach, nieoczekiwanie wyłaniając się z chmur i powodując wszelkie rodzaje awarii. Wygląd tych małych diabląt różnił się zależnie od tego, kto opowiadał.
Zdołano wyróżnić gremliny zielone, białe, rogate, a nawet o kształcie kulistym. Wszystkie uwielbiały wykrzykiwać do sterroryzowanych pilotów obelgi przy akompaniamencie szyderczego rechotu. Opowiadano o pewnym typie, szczególnie zgubnym, zwanym „lodowym gremlinem”, wyspecjalizowanym w strącaniu samolotów. Ale były też stwory przyjemniejsze i bardziej dobrotliwe – te miały jeździć na mewach. Jeszcze jeden autor, instruktor lotniczy, John Laming, opisał swoje, bliższe naszych czasów, osobiste spotkanie z gremlinami. W 1960 roku był świadkiem, jak system zapłonowy samolotów Lincoln z niezrozumiałego powodu nie dawał się uruchomić nawet po przejściu szczegółowych kontroli. Laming słyszał pod pokrywami silników serie nasilających się hałasów, którym towarzyszył dziwny zapach rozgrzanej gliceryny.
Jeden z ostatnich przypadków miał miejsce w marcu 2000 roku, kiedy wysoki funkcjonariusz rządu USA, o przydomku „Joe Blow”, opowiedział na konferencji prasowej, że spotykał gremliny, kiedy pilotował myśliwce nad Pacyfikiem: „Niektóre są swawolne i nieszkodliwe, ale inne złośliwe i niszczycielskie. Miałem wiele bliskich spotkań z tymi istotami”.
Efekt gremlina Czy istotnie jest to możliwe? Dlaczego piloci o uznanym prestiżu narażają go, twierdząc, że spotkali małe zielone skrzaty? Racjonalnym objaśnieniem może być stres, któremu piloci są poddani podczas walki, oraz halucynacje wynikające z niedostatku tlenu w mózgu. Niektórzy uważają, że gremliny są tylko kozłami ofiarnymi, pomagającymi wytłumaczyć zbyt częste wypadki powietrzne.
Angielski etnolog John Haze zdefiniował „efekt gremlina” jako „zjawisko będące owocem wieku maszyn”. Te stwory mają symbolizować coś tak bardzo ludzkiego, jak strach przed nowymi technologiami i dewastującymi skutkami ich zawodnego działania. Jednak specjaliści od tłumaczenia ludzkich zachowań przeoczyli – jestem o tym przekonany – jeszcze jeden trop. Wskazuje go stres i niedotlenienie wysokościowe. Są to stany mózgu, znane nie tylko pilotom, ale i alpinistom.
Mózg wytwarza wtedy zwiększone ilości substancji, tych samych, które czerpane z roślin umożliwiają szamanom „podróże” do innego wymiaru. A tam, jak wiemy z uniwersyteckich publikacji antropologów, następują spotkania z gnomami, skrzatami, elfami, wróżkami, syrenami i duchami wszelkiego rodzaju. Są one dobrotliwe i złośliwe, anielskie i diaboliczne. Dlatego jestem skłonny uwierzyć pilotom, że ich doświadczenia były prawdziwe, choć „nie z tego świata”.
Maciej Kuczyński
dla zalogowanych użytkowników serwisu.