To często doświadczenie trudniejsze niż matura. Jak się do niego przygotować, skoro nie sposób przewidzieć pytań? A w dodatku nie zawsze od razu wiadomo, czy zdaliśmy. Czy będzie szóstka, czy może jedynka?
Każdy swój egzamin dojrzałości zdaje w inny sposób – pewnie dlatego, że dla każdego dojrzałość oznacza coś innego. Sposób jej pojmowania zmienia czas. I historia. I doświadczenia naszych przodków. Dlaczego ten test jest taki ważny? Co zmienia w naszym życiu, jeśli uda nam się wyjść z niego zwycięsko? Carmen Moreno, Nina Litarska, Anna Serafińska – babcia, córka i wnuczka. Trzy pokolenia, trzy niepokorne natury, połączone miłością do jazzu i swingu. Dzieje tych kobiet pokazują, że odpowiedzi udzielane na to samo pytanie zadawane przez życie mogą być zupełnie różne. A mimo to poprawne.
Carmen: znowu śpiewać
W 1954 roku Carmen Moreno ma 28 lat, męża i dwoje dzieci. Nie myśli już o artystycznej karierze. To przeszłość. Ambicje schowała głęboko. Stara się o tym nie myśleć. Nie rozdrapywać wspomnień. I nagle znajoma mówi jej, że Zygmunt Wichary, pianista, założył Orkiestrę Jazzową i szuka wokalistki. Carmen za namową mamy jedzie do Katowic na próbę. W drodze zastanawia się, czy to w ogóle ma sens. Gniotą ją wyrzuty sumienia: „Mam dzieci, co ja właściwie robię?”. W jednej chwili zdaje sobie sprawę, że od tej decyzji może zależeć całe jej życie. Albo niczego w nim nie zmieni i będzie, jak dotychczas, wyłącznie matką i gospodynią domową, albo zmieni wszystko: pójdzie za głosem serca i wróci do śpiewania.
– I wtedy słyszę, jak chłopcy grają. Tak mi coś w brzuchu jeździ... Zygmunt Wichary pyta, czy znam jakąś piosenkę jazzową. Śpiewam. Dostaję propozycję kontraktu i gnam do domu. Opowiadam mamie. Ona: „A niby dlaczego masz nie śpiewać? Ja zajmę się dziećmi”. Przekonuje mnie – może dlatego, że w gruncie rzeczy chciałam dać się przekonać. Mąż też nie zgłasza sprzeciwu: „Możesz spróbować, tylko żebyś mojego nazwiska nie używała”. Decyzja zapada.
reklama
Carmen Moreno znów śpiewa. Rok później, w listopadzie 1955 roku, bierze udział w historycznym warszawskim koncercie „Studio 55” zorganizowanym przez Leopolda Tyrmanda. Występuje u boku gigantów polskiego jazzu, między innymi Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, Jana Walaska, Witolda Sobocińskiego, Andrzeja Trzaskowskiego. Przez ponad dziesięć lat czterokrotnie okrąża świat, śpiewając na luksusowych statkach w zespole Walaska. Dziewczyna o egzotycznym imieniu i obco brzmiącym nazwisku trafiła do Polski w 1945 roku. Kilka miesięcy po przyjeździe w niewyjaśnionych okolicznościach na posterunku milicji zginął jej ojciec Józef Masłowski, tancerz i impresario z Mysłowic. Zostały z matką Pauliną, tancerką akrobatyczną, zupełnie same. Same w obcym kraju.
Do tej pory wciąż żyli na walizkach. Józef i Paulina tworzyli duet taneczno-akrobatyczny „Los Morenos”. Mieli stałą bazę w Paryżu, ale Carmen od wczesnego dzieciństwa jeździła z rodzicami po całym świecie, występowała na scenie od siódmego roku życia. Śmierć ojca jest dla Carmen ciosem, który trudno udźwignąć. Jej dotychczasowe życie przestaje istnieć. Wszystkie plany, marzenia w jednej chwili biorą w łeb.
Carmen – gwiazda występująca na deskach berlińskiej Scali, paryskiej Folies Bergere, wiedeńskiego Ronacher Varietes czy Casino de Paris, dziewczyna, która swoje nazwisko widywała na plakatach obok wielkich tamtego czasu, ląduje w siermiężnym PRL-u, na Śląsku. Bez języka, bez pieniędzy. A przede wszystkim bez ojca. Czują się z matką jak sieroty. Pakują kufry i jadą do Mysłowic, do babki. Ta jednak szybko wyrzuca wnuczkę i synową, którą nazywa Cyganką. Kobiety wyprzedają na targach biżuterię. Wkrótce zajmie się nimi znajoma. Załatwi mieszkanie, a dla Carmen pracę w sklepie. Tak bez języka…
Ale szefowa idzie na rękę. Ktoś pyta o pończochy, Carmen, zwana dla ułatwienia panną Krysią, woła: „Pończochi, gdzie?”. Kierowniczka pokazuje. I tak ze wszystkim. Zarabia 1800 złotych, biega między trzema sklepami swoich pryncypałów. Myje podłogi, nosi na czwarte piętro obiady, pali w piecu, a potem szoruje ręce, żeby pokazać klientom biały jedwab. I siedzi cicho jak mysz pod miotłą. Gdy ją zatrudniali, niewiele rozumiała po polsku. Usłyszała: „Pensja jest dobra, pani ubezpieczona. Tylko niech pani nikomu nie mówi, ile zarabia”.
Carmen chodzi ciągle w tym samym sweterku i steranym płaszczu, który mama uszyła z przefarbowanego płaszcza kupionego od niemieckiego żołnierza. Zastanawia ją, dlaczego znajoma pracująca w innym sklepie co i raz może sobie pozwolić na nowy ciuch. Kiedy tamta w końcu pyta: „Czemu nie kupisz sobie nowego płaszcza?”, Carmen krótko: „Nie mogę”. „To ile ty zarabiasz?” – dziwi się znajoma. Carmen niepewnie mówi. Koleżanka, która, jak się okazuje, zarabia 35 tys. złotych, mało nie pada z wrażenia. Stwierdza, że to, co spotyka Carmen, to czysty wyzysk i trzeba zameldować władzom. Nie meldują jednak.
– To mnie nauczyło, że nie należy wierzyć w ludzi. Wcześniej byłam ufna jak dziecko. Wtedy jednak zrozumiałam, że mnie wstrętnie wykorzystywano, bo źle mówiłam po polsku, bo byłam artystką, co wyjątkowo drażniło moich pracodawców. Po tym wszystkim do dziś bywam nieufna.
Bogatsza w doświadczenia życiowe zaczyna pracę jako instruktor BHP w dużych zakładach mięsnych w Sosnowcu. Z tą swoją polszczyzną koślawą i facetami podśmiewającymi się z młodej kobiety, która tłumaczy im, dlaczego powinni nosić kaski. Poznaje pierwszego męża, rodzi dwoje dzieci. I wygląda, że jej życie już takie pozostanie, że podzieli swój czas między obowiązki domowe i mało satysfak- cjonującą pracę. I że, jeśli jeszcze zaśpiewa, to na pewno nie na scenie.
– Kiedy ojciec zginął, nie miałam siły być artystką. Ale w głębi mnie to wciąż siedziało. Wystarczyła mała iskra, by się zapaliło. Moje egzaminy życiowe tylko potwierdziły to, co słyszałam od dziecka: należy wierzyć w to, co się umie, i robić to, co się lubi. Ja swoją pracę kochałam zawsze i ona kocha mnie. To właśnie znaczy pasja…
Nina: tylko dziecko – Miałam 22 lata, możliwości wokalne, rozbudzone nadzieje, chciałam podbijać świat – wspomina Nina Litarska, córka Carmen. – I nagle trach. Ciąża. Żal, że nie zrobię kariery, że zawiodę mamę, że muzykowanie muszę odłożyć… Wokalno-artystyczny talent przejawiała od dziecka... Śpiewając i recytując, obrabiała wszystkie akademie szkolne. Chciała śpiewać, chciała się kształcić, być kimś więcej niż gwiazdką jednego sezonu, kimś spod znaku big bitu, który jej kompletnie „nie brał”.
– Ale urodziłam Anię, zobaczyłam ją i przepadłam. Cały świat się zmienił, tak jak wcześniej całym moim życiem była muzyka, tak stała się nim Ona. Mama proponowała mi wyjazd za granicę, ale ja nie chciałam zostawić rodziny. Jasne było dla mnie, że muzykowanie trzeba odłożyć. Zdecydowałam się na wychowywanie dziecka. Teraz sądzę, że to wymagało prawdziwej dojrzałości. Gdy rezygnowałam z nauki śpiewu, serce mi krwawiło. Ale przewartościowałam priorytety życiowe i dziś wiem, że nie liczy się tylko to, co robimy dla siebie i własnego rozwoju, ale także to, co nam się uda dać innym.
Gdy mała ma ze cztery lata, Nina występuje z amatorskim zespołem. Dostaje szansę powrotu do śpiewania. Kolega z orkiestry z Katowic namawia ją, żeby wzięła udział w sesji radiowej „Minuta z...”, gdzie łowi się talenty. Ale Nina odmawia. Tak samo jak wcześniej mamie. Przecież ma dziecko, trzeba je zaprowadzić do przedszkola, odebrać… Dziecko, dziecko, dziecko.
Nina wychowuje Anię i sama przy niej dorasta. Dziewczynka od początku wydaje się zdolna: szybko się uczy, jest głodna wiedzy. Ale Nina wyczekuje, aż mała objawi talent muzyczny. Mąż nie rozumie tych muzycznych tęsknot. Jego rodzina też nie. Gdy Nina forsuje pomysł, by Anię posłać do szkoły muzycznej, rodzą się konflikty, kompletne niezrozumienie i w efekcie rozwód. Nie przestraszyła się ostrzeżeń: zabierasz dziecku dzieciństwo. Była pewna, że właściwie ocenia możliwości córki. I rzeczywiście. W przedszkolu panie od rytmiki i muzyki wystawiają zaświadczenie, że Ania jest zdolna i powinna pójść do szkoły muzycznej. Nina pilnuje i piłuje, mała zdobywa maksymalną liczbę punktów. Nauczyciele mówią, że skoro tak świetnie zdała egzamin, powinna pójść do klasy skrzypiec.
Pierwsza lekcja – postawa właściwa dla skrzypaczki. Pulchniutka Ania bierze skrzypce jak szczotkę do zamiatania. Ninie rzednie mina. Wie, że przed nią i córką długa droga. Dziecko, choć niezwykle muzykalne, bardziej niż o ćwiczeniu gam marzy o bieganiu po podwórku.
W liceum Ania bardziej niż skrzypcami interesuje się śpiewem jazzowym. A Nina cały czas w szkole: udziela się w komitecie rodzicielskim, byleby tylko być bliżej dziecka.
– Z perspektywy czasu mogę uznać, że nie oblałam moich życiowych egzaminów – mówi Nina. – Dzięki trudnym wyborom dokonanym w młodości stałam się dojrzalsza i mądrzejsza. Zdałam pomyślnie również dlatego, że rezygnując z własnego spełnienia artystycznego, mogłam się spełnić jako matka. Wszystko postawiłam na rozwój Ani. I, jak sądzę, zrobiłam to nie tylko dla zaspokojenia własnych niespełnionych nadziei, ale także dla muzyki… Wielkie słowa, co? Ale miało być od serca…
Ania: czas na wszystko Swój pierwszy życiowy egzamin Ania musi zdać dużo wcześniej niż jej babcia i matka. Ma 12 lat, jest w ostatniej klasie muzycznej podstawówki. I nagle przychodzi choroba. Ciężka. Właściwie nie wiadomo, co jej jest. Guz mózgu? Stresy? Powikłania po Czarnobylu? Potworny ból głowy, sterydy… Szpital. Traci pół roku. Jej dalsza muzyczna edukacja staje pod znakiem zapytania.
– Dokonałam wyboru, wszystko postawiłam na jedną kartę. W półtora miesiąca nadgoniłam materiał – wspomina Anna Serafińska, dziś absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach i pierwszy w Polsce doktor w dziedzinie śpiewu rozrywkowego.
– Wtedy przestałam być beztroską nastolatką. Nagle w moim życiu pojawiło się mnóstwo problemów, w tym wychodzenie z otyłości po sterydach. Zaczęłam widzieć świat inaczej, straciłam dziecięcą bezpośredniość. Ale już wtedy byłam pewna, że w życiu chcę się zajmować muzyką. Choroba dała mi solidne podstawy świadomości. Wtedy nauczyłam się maksymalnie wykorzystywać czas. I może właśnie dlatego kolejny egzamin – może najważniejszy w życiu – też zdała celująco. Udaje jej się pogodzić to, czego jej babcia i mama pogodzić nie chciały albo nie potrafiły. Być i pełną poświęcenia matką i zaangażowaną artystką.
Jej córka Zuzia urodziła się dwa miesiące przed terminem. Przez tydzień nie było wiadomo, czy dziecko przeżyje.
– Wykrzesałam z siebie nieprawdopodobną siłę, żeby walczyć. W momentach kryzysowych zawsze się mobilizuję, działam bez jęczenia i rozkładania rąk.
Mała ma problemy zdrowotne do dziś. Ania często jeździ z nią do szpitali. Jej życie pędzi wedle schematu: dziecko-praca, praca-dziecko. Uczy śpiewu, nadal robi karierę, wyjeżdża za granicę, wygrywa konkursy, wychowuje Zuzię. Samotnie. Jest rozwiedziona. Te doświadczenia życiowe „słychać” w jej śpiewie. Ma siłę wyrazu i ekspresję.
Anna Serafińska nagrała cztery albumy: „Nieobecni”, „Melodies”, „Ciepło Zimno”, „Gadu Gadu”. W 2004 roku zdobyła główną nagrodę na prestiżowym międzynarodowym konkursie dla wokalistów jazzowych w ramach Montreux Jazz Festiwal. Dziś jest uważana za jedną z ciekawszych wokalistek jazzowych młodego pokolenia.
– A ja, ilekroć odbieram gratulacje za sukcesy Ani, czuję wielką satysfakcję – dodaje Nina. – I chyba bardziej cieszy mnie jej powodzenie, niż cieszyłoby moje własne.
tekst: Beata Igielskafotografie: Piotr Fotek/Reporter, Tadeusz Kubiak/z arch. C.Moreno,Donat Brykczyński/Reporter, Michał Wargin/East News, Norbert Urbaniak/Forum
dla zalogowanych użytkowników serwisu.