Choć Lidia nigdy nie będzie squaw z Wielkich Równin, a jej mąż Maciej wojownikiem z prerii, coraz bliżej jest im do odchodzącego indiańskiego świata, w którym liczyła się uczciwość i odwaga, a człowiek był częścią Ziemi, nie tylko jej władcą.
Łapacz snów przypomina nawiniętą na giętką obręcz siatkę pajęczyny. Nic dziwnego, według legendy pierwszą taką sieć utkał dla wodza plemienia Lakota pewien mędrzec. Był to, rzecz całkowicie oczywista, mędrzec pod postacią pająka. Tkał sieć powoli, przy okazji przypominając wodzowi, iż życie człowieka to splot wielu zdarzeń, nieprzewidzianych zwrotów akcji, ale i namiętności podporządkowanych siłom dobra i zła.
Dobrze jest umieć je rozpoznawać. Dobrze jest też mieć w walce ze złem odpowiednich sprzymierzeńców. Takim sprzymierzeńcem dla człowieka może być wszystko, co żyje, a według Indian żyje wszystko, co ich otacza. Ptak i koń, niebo i trawa, drzewo i kamień. Pomocny może być także stworzony własnoręcznie amulet, który wyłapie złe mary. Przez swoją gęstą sieć przepuści jedynie łaskawe dla ludzi sny. Po to, by mogły się kiedyś ziścić.
– Trzeba tylko doczekać pierwszych promieni słońca, których blask wypala mary uwięzione w łapaczu – kończy opowieść Lidia Włodarczyk, kiedyś mieszkanka Olkusza.
By po chwili w swoim tipi, ustawionym na łące w Beskidzie Wyspowym, w białej sukni z frędzlami, w koralikach, w warkoczach, z dumą pokazać gościom stworzony przez siebie indiański łapacz, a potem opowiedzieć jeszcze jakąś indiańską legendę. Na przykład tę o siedmiu braciach i dziewczynie, którzy uciekając przed stadem groźnych zwierząt, skoczyli wysoko w niebo. Tak wysoko, że chłopcy zamienili się w gwiazdozbiór, w Wielki Wóz, a dziewczyna w Gwiazdę Polarną. Lidia zawsze lubiła snuć opowieści. Kiedyś marzyła nawet o tym, by stworzyć księgarnię, w której molom książkowym, takim jak ona, będzie czytać na głos fragmenty nowych powieści.
reklama
Wraz z mężem zaraz po ślubie otworzyła ostatecznie, w drugiej połowie lat 90., agencję artystyczną w odbudowanej miejskiej baszcie. Koncerty i wystawy organizowane przez małżeństwo Włodarczyków ściągały tłumy ludzi, nie tylko z Olkusza. Ktoś jednak pozazdrościł im sukcesu. Po kilku latach władze miasta, z niejasnych powodów, wypowiedziały małżeństwu umowę na dzierżawę baszty.
– Górę wzięły jakieś układy, jakieś interesy, ktoś zapragnął mieć więcej, dla kogoś innego nie miały znaczenia słowo i obietnice, jakie nam wcześniej składano – wspomina Maciej, z zawodu muzyk-klarnecista. – Nagle okazało się, że nie liczą się żadne reguły i zasady, że wartości takie jak prawda i honor nie mają znaczenia.
Doskonale pamięta ten smak rozgoryczenia, gdy wyprowadzali się z miejsca, które z poświęceniem i sercem tworzyli od podstaw.
– Chciałbym żyć w świecie, w którym wciąż „tak” znaczy „tak”, „nie” znaczy „nie”, a człowiek kieruje się w życiu prawością, a nie chciwością – powiedział wtedy mąż do żony. – Tylko czy taki świat jeszcze gdzieś istnieje? Maciek wiedział, że kiedyś taki świat istniał. Fascynował się nim już jako dziecko. Jak wielu innych polskich chłopców biegał po lesie przebrany za Indianina, zaczytywał się historiami o bohaterach zza oceanu o pomalowanych twarzach i w pióropuszach, którzy na wierzchowcach przemierzali wielkie przestrzenie swojej ukochanej ziemi.
Słuchał też, z wypiekami na twarzy, trudnej, ale pięknej indiańskiej muzyki, śpiewu, gry na indiańskim flecie. Marzył, by kiedyś zagrać na instrumentach Siuksów i Apaczów. Przede wszystkim jednak, jak większość swoich kolegów, marzył, by kiedyś wieść życie podobne do tego, jakie wiedli przed laty wojownicy z kraju kaktusów i bizonów, pełne wrażeń i niespodziewanych przygód. Większość chłopców wyrasta z chłopięcych marzeń. Większość chłopców zapomina o Indianach. O Siuksach i Apaczach, ich pióropuszach i koniach.
– O Indianach zapomniał właściwie cały świat – mówi Maciej. – Ich zwyczaje, wierzenia, ale też niezwykle kunsztowna kultura materialna odchodzą w przeszłość. Niestety, także dlatego, że zapominają o nich sami potomkowie dawnych plemion.
Włodarczykowie przekonali się o tym na własne oczy, podczas wymarzonej podróży za ocean. Kilka lat temu dotarli do Montany, zamieszkanej kiedyś przez waleczne plemiona z Wielkich Równin. Ze zdumieniem i smutkiem przyglądali się schorowanym, dziwnie zmęczonym ludziom od lat wegetującym w obskurnych rezerwatach. Ludziom, którzy kiedyś ścigali się z wiatrem na prerii, a dziś zamieszkali w ciasnych pokojach, gdzie zabijają czas przed telewizorem, z puszką piwa w ręce. I którzy rzadko już wiedzą, do czego służył im kiedyś łuk, dlaczego w kolorowym tipi było im tak przytulnie i ciepło. Nawet każda tyczka namiotu miała swoją nazwę i przypisanego do niej opiekuńczego ducha.
Dobre duchy czuwały też nad indiańską kołyską, miesiącami projektowaną, a potem tworzoną przez rodziców dla dziecka. Kołyska pełna była rysunków i różnych historii, ale też symboli, które miały zapewnić dziecku zdrowie i szczęście. Na kołysce wieszano później pierwsze buciki malucha, rzecz jasna ozdobione wzorami z jego krótkiego jeszcze, ale najczęściej wesołego, pełnego dziecięcych przygód życia. Dziś indiańskie dzieci rzadko już śpią w malowanych kołyskach.
– Biały człowiek odebrał Indianom nie tylko ziemię. W zamian za barwne koraliki albo przy użyciu broni zagarnął, a potem zniszczył właściwie cały ich duchowy świat – uważa Lidia.
– To okrutne, że w ciągu zaledwie kilku stuleci udało nam się zniszczyć cywilizację, która trwała niezmiennie tyle tysięcy lat! Smutny paradoks polega na tym, że teraz także od nas, białych, zależy, czy uda się choćby nawet niewielki skrawek tamtego, pięknego świata przywrócić.
Pierwszy indiański namiot – tipi w Szczyrzycu, malowniczej małopolskiej wiosce w Beskidzie Wyspowym, do której Włodarczykowie właściwie uciekli z Olkusza, stanął siedem lat temu. Ziemię ze starym, opuszczonym domem i sadem pełnym jabłoni kupili za pieniądze ze sprzedaży niewielkiego mieszkania w mieście. Pierwsze tipi też kupili, kosztowało mniej więcej tyle, ile niepotrzebna im już zmieniarka do płyt kompaktowych. Kolejne wielkie namioty Lidia i Maciej uszyli już sami. Podobnie jak wierne repliki indiańskich strojów, mokasynów, torebek, misternych ozdób, łapaczy snów i totemów. Nie tylko dlatego, że nie mieli już grosza przy duszy, a pierwszą zimę spędzoną w górach przeżyli wyłącznie dzięki jabłkom zebranym z sadu.
– Chcieliśmy się sprawdzić, dowieść sobie, że potrafimy, głównie na podstawie opisów i fotografii, stworzyć od zera przedmioty, które dla Indian miały kiedyś wielką wartość. Również dlatego, że były to rzeczy wymagające wielkiego nakładu pracy i cierpliwości – wyjaśnia Lidka. – Chcieliśmy udowodnić samym sobie wreszcie, że – podobnie jak niegdyś Indianie – potrafimy pokonywać własne słabości.
Kiedyś Lidia była bardzo niecierpliwa. Nie przepadała za pracą, której efektów nie było widać od razu. Suknię indiańską i ozdoby do niej szyła tymczasem właściwie przez całą zimę, czasem zaciskając zęby ze złości i zniecierpliwienia, nawlekała na nitkę koralik za koralikiem. Miesiące upłynęły, zanim udało jej się stworzyć prawdziwe dzieło sztuki, replikę ozdobionej aż 300 siekaczami amerykańskich łosi sukni ślubnej plemienia Wron. Po to, by kolejnego, drugiego już lata w Szczyrzycu w stworzonej z niczego Indiańskiej Wiosce w polskich górach opowiedzieć przybyszom z całej Polski o tym, jak wiele trudu musiał ponieść wojownik z prerii, by swoją ukochaną ujrzeć w takiej właśnie sukni.
– Musiał najpierw upolować 150 łosi, bo łoś ma jedynie parę siekaczy – wyjaśnia z zapałem Lidia. – Dzięki temu całe jego plemię przez wiele tygodni mogło się najeść do syta, mogło się ogrzać ciepłymi skórami zwierząt. W ten sposób pokazywał również, że jest godny założenia rodziny, bo dzięki swojej odwadze i umiejętnościom potrafi zapewnić jej byt.
Maciej uczył się odwagi. Niewątpliwym jej aktem było dla niego porzucenie wszystkiego w imię niepewnej idei. W dodatku idei, którą zaczął wcielać w życie, nie mając wszystkich koniecznych do tego umiejętności. Był przecież człowiekiem miasta, a w mieście ludzie nie uczą się, jak należy obchodzić się z ziemią. Jak ją do siebie przekonać, oswoić, jak zaprzyjaźnić się z trawą, drzewem i kamieniem.
– Przeżywaliśmy ciężkie chwile, uczyliśmy się życia zgodnego z naturą w pocie czoła. Zawsze jednak z przekonaniem, że warto, bo przecież to, co robimy, zrodziło się z dziecięcych marzeń. Może też z dobrych snów, które wyłapał kiedyś jakiś niewidzialny dla nas łapacz? – zastanawia się Maciej. Wiele marzeń Włodarczyków już się spełniło. Maciej ma wyśnionego w dzieciństwie konia, Lidia ma opowieści, którymi, podobnie jak książkami, zaraża swoich gości. Udało im się także wcielić w życie pewną indiańską teorię, że szczęśliwi ludzie to tacy, którzy odnaleźli swoją wewnętrzną misję.
Co więcej, misja Włodarczyków nie trafia w próżnię. Nie narzekają na brak przybyszów, bywają u nich dzieci i dorośli, zapracowani komputerowcy i równie zapracowane gospodynie domowe. Przedszkolaki i cudowna trudna młodzież, która nieoczekiwanie, w zetknięciu z dawnym światem starych, ale pewnych zasad przestaje być trudna. Uśmiechnięte dzieci z zespołem Downa.
Z radością wsłuchują się w indiańskie legendy, podziwiają dostojnego wojownika palącego świętą fajkę, uczą się strzelania z prawie prawdziwego indiańskiego łuku, ścigają się w biegu Apaczów, ćwiczą swoją sprawność na równoważni Szoszonów albo jak kiedyś zwinne, indiańskie dzieciaki nawijają na patyk skórzany pasek, czyli jaszczurkę. Ściągając po chwili ręką, prosto z drzewa, soczyste jabłka z nieskażonych żadną chemią jabłoni. Drocząc się z parką wesołych husky, głaszcząc grzywę przyjaznego im konia.
Bywał w wiosce, i to chętnie, pewien nieżyjący już zakonnik z pobliskiego klasztoru cystersów w Szczyrzycu. Zachwycał się urodą sadu Włodarczyków i malowidłami na indiańskich tipi.
– Najważniejsze jednak jest to, co przekazujecie innym ludziom – mówił. – A przekazujecie wartości bezcenne, swoimi czynami udowadniając, że można żyć pełnią życia w zgodzie z przyrodą, tak jak kiedyś Indianie, kierując się uczciwością, honorem i szacunkiem dla wszystkich istot.
Był też inny ksiądz, opiekun dzieci, który wyjechał ze Szczyrzyca z wielkim indiańskim naszyjnikiem, a potem w naszyjniku odprawił mszę w kościele. Na dowód czego przysłał Włodarczykom zdjęcie z nabożeństwa. Był też kiedyś u Włodarczyków potomek jednego z plemion z Wielkich Równin. O czym Lidia i Maciej nie mieli pojęcia.
Dopiero później dowiedzieli się, że Indianin po wizycie w Szczyrzycu nie krył, że poczuł się bardzo wzruszony. Co zdarza się rzadko, bo przecież Indianie nie nawykli do okazywania uczuć. Ale w przedmiotach, które ujrzał w polskich górach, potomek dawnych wojowników odnalazł coś bardzo dla niego istotnego – pamięć. Pamięć nie tylko rzeczy, ale także ludzi, z których wielu jeszcze tęskni za tipi, łapaczami snów i wiatrem na prerii.
Sonia Jelska
Fot. Paweł Rucki Więcej o ocalonym świecie Indian w Beskidzie Wyspowym
można dowiedzieć się na stronie
www.wioskaindianska.pl
dla zalogowanych użytkowników serwisu.