W starym piecu na krakowskim Kazimierzu co dzień, co noc wyrasta chleb. Wielki, chrupiący i prosty jak powinien. Czuwają nad nim duchy piekarzy, którym nie pozwolono spełnić marzeń.
W nocy po całej ulicy rozchodzi się zapach świeżo upieczonego chleba, cebulowych podpłomyków, chałek oraz drożdżowych bułeczek nadziewanych śliwką i marmoladą. Przyciąga do „Piekarni mojego taty” zwykłych zjadaczy chleba, ale też aktorów, polityków z pierwszych stron gazet i artystów z „Piwnicy pod Baranami”. W kolejce można spotkać i Annę Dymną, i pewnego pana, który raz w tygodniu wysyła samolotem do Londynu prawdziwy polski chleb, taki jak za dawnych czasów. Śle go swojemu tacie, który mieszka w Anglii od czasów wojny, lecz nigdy jego smaku nie zapomniał. A na obczyźnie przez lata takiego chleba zdobyć nie mógł.
Czasem, gdy syn piekarza Wojciech Smętek dotyka chrupiącej skórki wypieczonego przez siebie bochenka, myśli sobie, że historia nigdy nie była zbyt uprzejma dla ludzi, których pasją stał się chleb. Nie była łaskawa zwłaszcza dla trzech Józefów... Właśnie tu w tej kamienicy na Kazimierzu, przed I wojną światową żył piekarz Żyd, który zwał się Józef Bajgiel. Był tak wyśmienitym fachowcem, że z pracy swoich rąk postawił kamienicę z własną piekarnią. Na jej parterze wybudował potężny ceramiczny piec zwany „anglikiem” i piekł w nim wielkie pachnące bochny, którymi zachwycało się tętniące życiem żydowskie miasteczko.
Do Bajgla ludzie przychodzili nie tylko po chleb. Także po to by porozmawiać o sprawach ważnych i mniej ważnych, po dobre słowo, którym stary Żyd chętnie ludzi obdarzał. A potem miasteczko i piekarza skazano na śmierć, wywieziono do obozu zagłady. Nikt do dziś nie wie, co stało się z panem Bajglem. Pozostał po nim tylko dom, a w nim piec: wielki i pachnący chlebem. Po wojnie piekarnię i kamienicę Bajgla kupił Józef Węglarz, polski piekarz z Rabki. Marzył, że kiedyś wraz z rodziną przeniesie się do pięknego Krakowa, najchętniej na Kazimierz. Ale on także przegrał z historią.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.