Są takie miejsca, gdzie wychodząc nocą z domu, boimy się nie napaści człowieka, a diabła…
Światła autobusu wydobywały z mroku ośnieżoną drogę i potężne konary świerków, przygięte do ziemi ciężarem śniegu. Dalej, w głębi lasu, rozciągała się absolutna ciemność. Dotarliśmy na miejsce. Weszłam do jasnej, ciepłej chaty, „zachadzicie, zachadzicie”, porcja gorących blinów ze skwarkami, chłodna alkowa – pierwsza noc. Moja pierwsza noc na Białorusi.
Kwestionariusz etnograficzny, którym miałam się posługiwać, był bardzo długi. Przeglądając go, czułam narastającą tremę, właściwie panikę – jak mogę zadać komukolwiek pytanie, dlaczego kamień nie rośnie albo dlaczego ziemia nie jest przezroczysta? Jakoś w Warszawie badania nad ludowymi wierzeniami wydawały się łatwiejsze.
Niemniej jednak kolejny ranek, słoneczny i biało-niebieski, oznaczał konieczność wyjścia na szczypiący mróz i znalezienia kogoś, kto zechce porozmawiać i odpowiedzieć na całą listę pytań o Kaina i Abla, cudowne obrazy, babę przemienioną w bociana, karę bożą, objawienia i miejscowe święta. Gdy na wydukane nieśmiało pytanie o rosnące kamienie usłyszałam: „One rosną, tylko wolno”, przestałam bać się spotkań z ludźmi. Ale za to niedługo potem zaczęłam się bać spotkań z duchami.
Potężne konary świerków przygięte do ziemi pod ciężarem śniegu. Absolutna ciemność.
I… duchy. Moja pierwsza noc na Białorusi.
Styczeń w 1996 roku był na północno-zachodniej Białorusi bardzo mroźny, temperatura spadała do minus 30 stopni, a śnieżne zaspy sięgały aż po okna chat. Choć dnie były słoneczne, to trwały krótkie parę godzin, po czym zapadały kompletne ciemności, rozświetlone żółtym poblaskiem okien na śniegu, nielicznymi latarniami i niesamowitą plejadą gwiazd.
reklama
Zima na wsi to czas opowieści. Zwłaszcza okres od Bożego Narodzenia do Trzech Króli, czyli święte wieczory. Nie ma wtedy właściwie obowiązków gospodarskich, leżą wigilijne zapasy.
Wszystkie prace domowe powinny być zakończone przed wieczorem, pod sankcją kary bożej. Tradycyjnie odbywały się wtedy zabawy, chodzili kolędnicy i przebierańcy, śpiewano kolędy, spotykano się na pogawędki. Ale był to też czas, gdy dusze zmarłych, które przybyły na Wigilię, błąkały się po ziemi. Dlatego po zmroku lepiej było nie włóczyć się poza domem. To dobry czas dla etnografa. Ma duże szanse, że zostanie wpuszczony, ugoszczony i zdoła porozmawiać. To dobry czas dla opowieści o wierzeniach, obyczajach, magii, niesamowitych zdarzeniach.
Współczesne wsie białoruskie zimowym wieczorem bardziej nasuwają myśl o duchach niż o wesołym życiu sąsiedzkim. Straszą opuszczone chaty, budynki kołchozowe, tajemnicze przerdzewiałe maszyny. Kto może, wyjeżdża – młodzież uczyć się, starsi szukać pracy w mieście. Stąd tylu samotnych starych ludzi, stąd opowieści nostalgiczne o innym świecie – tym sprzed wojny, tym z syberyjskich łagrów i tym zaludnionym przez duchy, diabły. Jednym z ulubionych tematów opowieści była kara boża. Wielokrotnie opowiadano mi o złym losie, jaki spotykał na przykład w czasach ZSRR dewastatorów miejsc świętych. „Traktorem próbował zniszczyć świętą figurę, ludzie patrzą – zapadł się pod ziemię. Kopali, ale nic nie znaleźli, ani jego, ani traktora” – słyszałam. Często takie historie kończyły się konkluzją: „Już taki cud mu Bóg zrobił”.
Opowieści bywały zaskakujące. Kiedyś na pytanie o żywoty świętych wysłuchałam streszczenia „Quo vadis”. Muszę przyznać, że w ludowej narracji powieść zyskała dodatkowy urok – ta Ligia to była taka piękna-piękna, krasawica! A ten już olbrzym, to ją tak kochał, że aż złamał łeb temu wołu czy byku…
Czasem niesamowitość graniczyła ze śmiesznością.
– A u Baszkowskich w chałupie to kot gadał – powiedziała mi pewna pani na pytanie o cuda.
– A co mówił?
– Kto by tam kota słuchał…
Albo:
– Diabeł? A był, u Wiszniewskich.
– Jak to?!
– Ano taki czarny, raczej mały, bardzo kosmaty, na oknie tylko siedział i dzieci straszył.
Były też historie księży, którzy nie zdążyli za życia odprawić wszystkich wyznaczonych im mszy, więc po śmierci odprawiali je o północy w zamkniętym kościele. O powracających duchach zmarłych. O ptaszkach, które stukaniem w szybkę zwiastują śmierć kogoś z domowników. O synu Zosi Limanowskiej, który powiesił się z miłości do żony, co go zdradzała. A jego śmierć zapowiedziało ukazanie się Matki Boskiej na jabłoni u pani Zosi w ogródku. O dzwonach zatopionego kościoła, które dzwonią w niedzielę z jeziornej toni. O czarach – dobrych i złych, leczniczych, miłosnych. O czarnokniżnikach, którzy potrafili całe wesele w wilki przemienić. O cyganach, co taki magnet we wzroku mają, że wszystko im człowiek odda.
I tak powoli zapadałam się w magiczną rzeczywistość, pełną niesamowitości i śnieżnych pól po horyzont. Nocna wędrówka do sławojki zaczęła przerażać nie koniecznością wyjścia na mróz, lecz możliwością spotkania duchów. Pewnej nocy obudziłam się w mojej alkowie, czując ciężar na piersi. Moją pierwszą myślą była zmora – siedzi na piersi i dusi! Po chwili paniki zrozumiałam, że to kot gospodyni przyszedł się ogrzać.
Zaczęłam znów przysypiać, gdy wybudziło mnie wspomnienie opowieści: „Przecież koty wysysają oddech!”. W geście samoobrony zrzuciłam biedne zwierzę, aż pozbierało się pod ścianą. Kiedyś wracając do domu, zobaczyłam trupią twarz w oknie starego młyna. Ale może tylko mi się wydawało, może to był odblask księżyca. Ale wiem na pewno – są takie miejsca, jest taki czas, gdy opowieści ożywają. Taka była moja pierwsza zima na Białorusi. Do dziś nie uwolniłam się do końca spod jej czaru.
Zuzanna Grębecka
dla zalogowanych użytkowników serwisu.