Jak zostać łabędziem...

Zdrowa miłość własna rzadko spada z nieba. W udany związek z samym sobą trzeba włożyć sporo mozołu. Czasem droga wiedzie przez manowce.

Jak zostać łabędziem czyli love story W Walentynki wszyscy sobie wyznają miłość, więc i ja ją wyznam. Sobie. Kocham się w słońcu i przy blasku świec, w kapeluszu i berecie (chociaż w berecie fatalnie wyglądam). Nie wiem, za co kocham; nie jestem piękna, mądra ani bogata. A zatem to chyba naprawdę wreszcie ta Miłość przez wielkie „M”, na którą wszyscy czekają, łkając na projekcji „Love story”!

Początki były trudne. Toporna, z krzywym zgryzem, do tego dostawałam pozytywne komunikaty, należne pokrace od kochającej rodziny. Dla przykładu: babcia latami podkreślała, że ładnie tańczyłam na weselu kuzynki Marzeny. Wszakże, o ile pamiętam tamto wesele, to wujek Władek kazał mi tańczyć w pustym i przestronnym klozecie.

– Bądź rozsądna, żabciu – klarował, ponieważ od brzydactw wszyscy się spodziewają rozsądku. – Sięgasz ludziom do pasa, na parkiecie wcale cię nie widać, mogą cię rozdeptać, każdy jest na bani!... W ogóle, lepiej idź spać do babci, zamiast się pałętać! Ale… do poduszki czytano mi Andersena, więc była nadzieja. Stawiałam na przyszłość, w której przemienię się w łabędzia. Poniewczasie wszakże żałowałam, iż nie zajrzałam do Wikipedii, by sprawdzić, co mnie czeka i się nie łudzić.

Bo moje sny się wyśniły – faktycznie z szarego kaczątka wyrosłam na łabędzia. Czyli „dużego ptaka (…) nadrząd neognatyczne, rodzina kaczkowatych (…) Dorosłe osobniki białe, dziób pomarańczowy, u nasady czarna narośl (…). Nogi czarne”. Dziś wszystko się zgadza, gnaty, kaczki i narośla. Oprócz tych nóg w żałobie: toż czarne rajstopy, które wyszczuplają łydki, są wartością dodaną! Ale też już nie walczę z prawdziwą naturą. Odwrotnie, wkrótce zakładam klamry ortodontyczne, aby dopełnić przeznaczenie: będę, jak przystało na kaczkowate, blaszkodzioba.

reklama

Zmianę upierzenia, zmianę jakości życia zawdzięczam trzem osobom. Pierwsza była ciocia Dziunia. Otóż ciocia Dziunia stanęła raz u wezgłowia szpitalnego łóżka mej matki, otoczonej przez trójkę zasmarkanych bachorów – i westchnęła z litością: – Tobie to dobrze! Możesz sobie poleżeć!... A ja ciągle nie mam chwili dla siebie… Było wiadomo, że mama, tuż po operacji i naświetlaniach, ma statystyczne 3-5% szans na przeżycie kolejnych trzech lat. Tak więc litość zdrowej jak byk i bezdzietnej cioci Dziuni, przeznaczona dla samej siebie – i jej kompletna niewrażliwość na los bliźnich zrobiła piorunujące wrażenie. Ale to nie powód do chwały, iż komuś nie zabrakło przytomności umysłu.

Popisałam się bowiem identyczną znieczulicą: – Nie martw się, ciociu – wyrąbałam. – Ten rak jest przecież dziedziczny! Jeszcze sobie poleżysz, a poleżysz…
Ciocia Dziunia obraziła się koncertowo. I natychmiast wyrzucili mnie za drzwi, zresztą razem z dziadkiem, który posykiwał, że dobrze gadam. Na wygnaniu zaś dokonałam odkrycia, od którego posypały się ze mnie pierwsze szare pióra. A mianowicie pojęłam, iż umysłowy punkt ciężkości cioci Dziuni spoczywa w jej własnym pępku. Ona kocha wyłącznie siebie! Zrozumiałam, że grunt, aby człowiek był dobry sam dla siebie. Bo żadna istota oddana samej sobie, nie jest zdana na niełaskę świata.

Potem, pełna zachwytu, popatrywałam na rzeczywistość oczami cioci Dziuni. Kombinowałam, co by na to lub tamto powiedziała ta niedościgła egoistka. W myślach kleciłam nieczułe puenty, podszyte czarnym humorem... Woda wybiła w zlewie, zalało mieszkanie piętro niżej, przyszli sąsiedzi ze skargą, że są ledwo po remoncie? – …powinni krzyczeć ciszej, mam migrenę.
W biegu na przystanek stratowałam staruszkę? – …i obiłam sobie goleń.

Wujkowi dali po głowie, zrabowali znaczną sumę, właśnie podjętą z banku na zakup mebli? – cudownie, będzie gdzie upłynnić te stare graty z piwnicy! Ukochany dziadek zapadł na cukrzycę? – …hurra! W dobie kartek na cukier wreszcie będę mogła słodzić herbatę do woli! Niebawem poszłam dalej: co środę mówiłam na głos tekstami cioci Dziuni. Była to ryzykowna zabawa, gdyż atmosferę w rodzinie rozgrzewała do białości. Jednak patrząc z obecnej perspektywy – także świetne ćwiczenie z poczucia własnej… ważności. Piórko po piórku, osuwała się nijaka szarość okrywy, aż spod spodu jęła przezierać śnieżna biel. Błaha rozrywka, idiotyczne koncepty wykuwały granicę między tym, co chcę i mogę, a tym, czego nie mogę, nie chcę, nie zrobię: kluczowa sprawa dla higieny psychicznej.

Ale daleko było do zdrowych proporcji. I zapewne wyrosłabym na kolejną ciocię Dziunię, lecz na szczęście Ela odbiła mi narzeczonego, a dziuniowata filozofia poniosła fiasko. Moje uczucie własne oberwało wtedy w dziób. Trwale go przefasonowało… stąd obecne narośle, znamionujące dorosłego łabędzia. W pokorze uznałam, że Ela jest istotą doskonalszą, bardziej zasługuje na zainteresowanie; widać na brzuszku nadal byłam podbita szarym puchem.

Jednak po jakimś czasie obejrzałam sytuację z zewnątrz, z rozmaitych perspektyw i pod każdym kątem, dorabiając się przy okazji długiej, ruchliwej, esowatej szyi. I co do Eli, stwierdziłam, że… Hm, obiektywnie, wszystkie zasługujemy na miłość. Lecz nie sposób, żebyśmy wszystkie były idealnie piękne. Zatem w przyrodzie w roli bogdanek występują najróżniejsze stworzenia, pełne samoakceptacji. Niektóre, jak Ela, brzydsze ode mnie. Tak łudząco podobne do produktów garmażeryjnych, że fachowcy dopiero po zmyciu majonezu, zerwaniu tipsów oraz analizie DNA uznają w nich płeć żeńską homo sapiens! A jednak tamten młodzieniec rzucił mnie właśnie dla niej. Dlaczego?!

O sukcesie Eli w miłości zadecydowało to, co ją też przywiodło do triumfów w sprzedaży nieruchomości: inteligencja emocjonalna. To, że Ela potrafi wejść w punkt widzenia rozmówcy, podbić mu bębenek i uruchomić jego wyobraźnię. Ciemną, ciasną wnękę w korytarzu chrzci więc z przekonaniem „aneksem kuchennym”, jakby na właściciela lokalu z takim aneksem spływała gloria lepszego świata, chociaż smażąc frytki, potyka się o rower, buty albo sedes.

W życiu prywatnym zaś Ela potrafi dostrzec w lustrze boginię seksu. I ma dość siły przebicia, aby ten błędny pogląd upowszechnić, drogą twórczych sugestii dopasowanych do wyobraźni odbiorcy.
Nie sposób polemizować z sugestiami Eli, gdy cioci Dziuni, dosłownej, stawiającej kropkę nad „i”, ślepej na potrzeby innych ludzi, łatwo zadać kłam.

Ostatnią lekcję – już zdrowej i uczciwej miłości własnej – odebrałam od Niny Andrycz. Wielkiej aktorki stworzonej do ról caryc i królowych.
Podczas przygotowań do pewnego programu TV mój wówczas trzyletni syn wdarł się do jej garderoby i zastał ją w peniuarze, bez makijażu. Zanim wbiegłam w ślad, zdążył już oprzeć się o toaletkę, badawczo obciąć dostojną damę i beznamiętnie oznajmić:
– Pani jest bardzo stara.
Za taki skandal mogłam wylecieć z pracy… Lecz Nina Andrycz potwierdziła bez wahania:
– W istocie, chłopcze, jestem stara.
A potem władczym gestem zatrzymała mnie w progu, ciekawa odpowiedzi dziecka. Syn zasępił czoło:
– Nie szkodzi, proszę pani. Kiedyś pani była piękna – a ja też będę stary.
Wielka aktorka zmrużyła oczy:
– Oto słuszna ocena sytuacji!
– Wiem – orzekł dzieciak. – Jak mi się zachce, to zostanę premierem.
Osłupiałe popatrzyłyśmy na niego, walcząc z szaleńczym śmiechem: Nina Andrycz, cudem nagle młoda, czarująca i zalotna – oraz ja, świeżo wykluty stuprocentowy łabędź. A pomiędzy nami, w smudze światła, tańczyło ostatnie szare kacze piórko z mojego ogona.

Kto nie kocha siebie, nie potrafi szczerze kochać innych. Kto nie umie być szczęśliwy sam ze sobą – nie da szczęścia drugim. To banał, ale wart przypomnienia. Zwłaszcza w Walentynki.


Iwona L. Konieczna

 

Źródło: Wróżka nr 2/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl