Szamanka powraca do raju

Zabiera ludzi w podróż najciekawszą z ciekawych - w głąb siebie... Umie sprawić, że ożywają maski, a człowiek unosi się na skrzydłach duszy.

Najpierw pokochała Chilijczyka, potem jego ojczyznę. Miłość do mężczyzny nie przetrwała próby czasu, ale Santiago de Chile stało się jej domem. Choć przewędrowała całą Europę, wybrała tajemniczy urok Andów. Tu najbardziej lubi podróżować... w głąb siebie. Nie wije gniazda. Wynajmuje kolejne domy przy plaży. Tak jak biblijna Ewa, chce żyć otoczona przyrodą, nie przedmiotami. Elżbieta Majewska-Hernandez od wczesnej młodości była niespokojnym duchem, nieustannie poszukującym sensu życia. A ono biegło dziwnymi ścieżkami, ale zawsze blisko twórczości. Aktorka, terapeutka, uzdrowicielka, plastyczka... Kim Elżbieta jest naprawdę?

W poszukiwaniu "czarodziejskiej góry"

Studiowała na polonistyce i pracowała w Teatrze STU. Zrobiła dyplom i zatrudniła się w... cyrku. Ale najpierw wygrała ogólnopolski konkurs na klownów. Spędziła w szkole cyrkowej w Julinku cztery miesiące. Potem trafiła do eksperymentalnego teatru w Gardzienicach. Tam poznała swego przyszłego męża - Hernandeza. - Był chilijskim reżyserem - wspomina Elżbieta. - Uciekł z kraju przed reżimem Pinocheta i wędrował po świecie. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego wyjechaliśmy z Polski.

Miałam paszport ważny do 13 grudnia. Od tej pory oboje byli bezdomnymi uchodźcami. Ela, zafascynowana kulturą cygańską, zamierzała wzorem pierwotnych nomadów spędzić życie na wędrówce. I przez siedem lat, z założoną przez siebie grupą teatralną "Los Caminantes", jeździła po całej Europie. Czasem spędzali w jednym miejscu trzy dni, czasem tydzień. - Mieszkaliśmy w ciężarówce - opowiada. - Robiliśmy spektakle, prowadziliśmy staże teatralne. Współpracowaliśmy z uniwersytetem w Tuluzie.

Każdy ma swój teatr

Zabawne i smutne, wesołe i zalęknione - takie mamy maski, jacy jesteśmy. Dzięki Elżbiecie możemy poznać lepiej samego siebie. Chile otwarło granice i Hernandez wrócił do kraju wraz z żoną. Pokazali kilka spektakli i Elżbieta dostała pracę w szkole teatralnej w Santiago. Jej eksperymentalne zajęcia pomagały studentom w pełni ujawnić ich możliwości twórcze. Ponadto w szkole podyplomowej dla terapeutów pokazywała jak magią teatru leczyć schorowane dusze.

- I wtedy pojawił się na świecie Jasiek, wymarzony syn i najważniejszy mężczyzna w moim życiu - opowiada. - Zaraz potem przyszło rozstanie z mężem. Niestety, nasze uczucia niepostrzeżenie wygasły. Zbyt mało nas łączyło i zbyt wiele dzieliło, byśmy mogli być dalej razem.

reklama

Elżbieta została jednak w Chile. Dopiero teraz miała możliwość odbycia najbardziej fascynującej, ale i niebezpiecznej wędrówki... do swojego "ja". - Tego, co najważniejsze w moim życiu, nauczyłam się właśnie tutaj - opowiada. - Zetknęłam się z "merkados spiritualles" - ruchem terapeutycznym wykorzystującym elementy szamanizmu. Choć nowinki z całego świata przenikają do tego kraju bardzo szybko, Chilijczycy potrafią zachować do nich odpowiedni dystans. Wynika to z głębokiej wiary we wszechobecny świat demonów, nie budzący w nich większego zainteresowania, bo go po prostu znają.

Właśnie chilijskie warsztaty terapeutyczne udowodniły Elżbiecie, że nie można wytyczyć granicy między sztuką, terapią a magią. Zaprowadziły ją wprost do tego, co robi dziś - eksperymentów, które nazywa "osobistym teatrem każdego z nas". Zaczęła malować.

- "Podróż do wnętrza" - tak nazwałam cykl moich obrazów. Chciałam przekazać w nich to, co tkwi we mnie bardzo głęboko, czego słowem nie potrafię wyrazić - tłumaczy.

Walizka pełna masek

Miała kilkanaście wystaw. W tym jedną w galerii "Bucci" w Santiago. Wszystkie eksponowane tam obrazy kupił Bank Edwards. Któregoś dnia wpadł Eli do głowy pomysł, by zacząć robić maski. Najlepiej pamięta tę pierwszą - na papierze rysy twarzy tamtej kobiety nabierały drapieżności. Gdzie kończyło się życie maski, a zaczynało życie tego, kto je nakładał? Jakim cudem - choć martwa - ożywała?

- Gdyby nie Chile, nie byłoby moich masek. Wymyśliłam je sama, ale potem się dowiedziałam, że w Buenos Aires znajduje się centrum badań nad maskami. W Santiago uczyłam ludzi je wytwarzać. To było świetne - każdy robił sam maskę dla siebie, a w ten sposób odkrywał nieznane strony swojej osobowości. Taki teatr otwiera Elżbieta Majewska dla każdego. Nie ma w nim sceny. Dekoracje buduje życie, a uczestnicy są widzami i bohaterami dramatu. - Nie wiem, gdzie kończy się teatr, a zaczyna rytuał - mówi. - Może odkrywam lądy już dawno poznane? Ale zabieram ludzi w podróż niezwykłą, bo czy jest coś bardziej fascynującego niż podróż w głąb siebie?

Moimi pracami zainteresowała się chilijska szkoła terapii somatycznej prowadzona przez Lucille Geralnik. Elżbieta otwiera walizkę. Z jej wnętrza wyglądają wykrzywione w najrozmaitszych grymasach twarze: żółte, brązowe, czerwone... Są smutne i wesołe; zgnębione życiem, zatroskane. Głupie i mądre. Symbolizują uczucia, konkretne stany emocjonalne. Nasze nieuświadomione "ja".

- Taka maska może parzyć. W każdym z nas jest przecież doktor Jekyll i mister Hyde. Nawet twardziel wychodzi stąd ze zmiętą duszą. Nawet w aniele jest coś z demona - tłumaczy Elżbieta. Jej teatr wyrasta z szamańskiego rytuału podpatrzonego przy ogniskach. Magiczna przestrzeń utworzona w kole zaczyna w pewnym momencie żyć własnym życiem. Energie zbudzone przez uczestników ujawniają się w różny sposób. Jedni płaczą, inni krzyczą, niektórzy lecą na skrzydłach duszy.

Źródło: Wróżka nr 7/2000
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl