Prof. Zbigniew Religa, kardiochirurg, tysiącom beznadziejnie chorych pozwala narodzić się na nowo. Bo jak typowy Strzelec - pełen energii, radości życia i miłości do ludzi oddałby w potrzebie ostatnie portki. Pewnie dlatego celem swojego życia uczynił służbę człowiekowi. Oddaje mu nie tylko nieprzeciętny talent medyczny. Robi coś, czego jako lekarz nie musi - walczy o sponsorów dla pacjentów i własnych pomysłów.
- Wierzę, że każdy, gdzieś tam, w jakimś wymiarze, ma zapisany swój Los - mówi w zadumie. - Właśnie jego nieznajomość najbardziej mnie w życiu urzeka. To, że zdarzenia i przypadki tworzą pewien łańcuch przyczyn i skutków. W efekcie okazuje się, że tak miało być i próby pójścia w innym kierunku na nic się zdają. Moje życie jest tego najlepszym przykładem. Najpierw był krnąbrnym uczniem i przysparzał rodzicom problemów.
- Nauka mnie nudziła - śmieje się. - W szkole średniej czułem się zniewolony bezsensowną dyscypliną i tym, że muszę wkuwać rzeczy, których nie lubię. Jedyne, co mnie interesowało, to filozofia. Zamierzałem ją nawet studiować. Ale rodzice cierpliwie wbijali mi do głowy medycynę. Uległem im i zdałem na Akademię Medyczną. I wtedy nastąpiła metamorfoza.
Stałem się pilnym studentem, miałem znakomite wyniki. Jakby ktoś niewidzialny kierował moimi krokami i szeptał: masz być dobrym lekarzem, więc się ucz. A może po prostu wydoroślałem? Czy sam od początku do końca miałem wpływ na swą karierę, czy też działo się to, co dziać się miało? - uśmiecha się pytająco prof. Religa. - Ale chyba było to drugie, czego dowodzi chociażby historia mojej specjalizacji.
Od początku studiów wiedział, że nie zostanie położnikiem: dwukrotnie obserwował poród i za każdym razem zemdlał.
- Nie mogłem patrzeć na czyjeś cierpienie. Wiadomo, kobieta rodzi w bólach, ale nawet świadomość, że to piękny akt narodzin życia, nie była w stanie mnie przekonać. Po drugim roku studiów wiedział też na pewno, że... nie będzie chirurgiem. Ale wtedy wyraźnie zadziałał palec Boży. Któregoś wieczoru, nieoczekiwanie, kolega zaproponował Zbyszkowi, by towarzyszył mu na ostrym dyżurze.
- Przesiedziałem w szpitalu całą dobę. Przyglądałem się wysiłkom lekarzy, którzy przywracali ludzi do życia. Wtedy odkryłem istotę pracy chirurga. Poezję tego zawodu, jego romantyzm. Właśnie ten dyżur zdecydował, że zmieniłem zdanie i postanowiłem poświęcić się chirurgii. Później los postawił na mojej drodze cudownych ludzi, którzy pokazali mi, którędy mam iść. Na przykład docent Wacław Sitkowski pomógł mi poznać smak kardiochirurgii. A inni wspaniali lekarze pozwalali mi - zdolnemu studentowi - prowadzić chorych, asystować przy operacjach.
Albo to stypendium w Stanach Zjednoczonych. - Los mógłby mnie posłać w każde inne miejsce - opowiada. - Tymczasem sprawił, że znalazłem się wśród medycznych sław kardiologii, takich jak Adam Wesołowski i Adrian Kantrowic - pionier w dziedzinie sztucznego serca. Gdybym nie trafił do Detroit, nie byłoby sztucznego serca i transplantacji. Może nie powiem nic odkrywczego, ale Bóg, przeznaczenie czy jak to nazwać tak kieruje naszym życiem, że jeśli uczeń jest gotowy, przychodzi właściwy nauczyciel.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.