Kiedy jechałam do Indii, zaszczepiłam się przeciwko tężcowi, dyfterytowi, durowi brzusznemu, żółtaczce. Trzęsłam się przez kilka godzin z gorączką, a pokłute udo boleśnie pulsowało. Ale każdy przytomny człowiek powinien się zabezpieczyć przed wyjazdem w tropiki – myślałam.
Włosi, których spotkałam w centrum ajurwedy Somatheeram, dokąd pojechałam, pukali się w głowę. – Po co się szczepić? To cię i tak nie zabezpieczy. Sami nie dali się dotknąć igłą. Dla osoby wychowanej w kulcie Ludwika Pasteura to było ciemniactwo i nieodpowiedzialność. Szczepienia ochronne są jedną z niepodważalnych prawd wiary współczesnej medycyny. W takim razie dlaczego amerykańscy lekarze rodzinni nie szczepią się przeciwko żółtaczce typu B, choć zalecają to swoim pacjentom? Nie szczepią się także chirurdzy, szczególnie narażeni na zakażenie wirusem WZW B. Są też lekarze, którzy nie szczepią swoich dzieci.
Jeden z nich, profesor medycyny Gordon Stewart, napisał w 1980 roku o szczepionce przeciwko kokluszowi: „Zaszczepiłem każde ze swoich czworga dzieci. Teraz nie odważyłbym się zrobić tego ponownie, ponieważ już wiem, że szczepionki nie chronią przed chorobą, a w dodatku skutki uboczne, o których myślałem jako o chwilowych przypadłościach, okazały się w rzeczywistości niebezpieczne i nieprzewidywalne”.
Takie informacje znalazłam w książce „Szczepienia – ukrywane fakty” Iana Sinclaira.
– Pracuję z dziećmi już niemal ćwierć wieku. I nigdy dotąd nie miałam tylu małych pacjentów tak często i tak ciężko chorujących – mówi Ewa Pietkiewicz-Rok, pediatra. – To oczywiście konsekwencja różnych obciążeń, jakim cywilizacja poddaje naszą odporność. Ale dziś, na podstawie moich doświadczeń i relacji wielu innych lekarzy, jestem pewna, że czynnikiem obciążającym system obronny człowieka są także szczepionki.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.