Ona - Maria Szyszkowska - filozof, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, autorka ponad pięciuset artykułów naukowych i trzydziestu książek, m.in. "Zagubieni w codzienności", "W poszukiwaniu sensu życia". On - Jan Stępień - rzeźbiarz, poeta, pisarz, rysownik, bioterapeuta. Najnowszy tomik poezji "Szaleństwa Marii" zadedykował żonie.
Zanim odnaleźli swoje miejsce na ziemi, tu, w Strzelcach pod Nałęczowem, najpierw 20 lat temu odnaleźli siebie. Maria wykładała wtedy w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach. Któregoś dnia urządziła przyjęcie dla znajomych w swoim służbowym mieszkaniu. Koleżanka przyprowadziła młodego poetę.
- Otworzyłam drzwi i zobaczyłam kogoś malarskiego, kolorowego - wspomina dzisiaj Maria. - Miał coś niezwykłego w twarzy. Po jakimś czasie podszedł do mnie i zapytał, z czego zrobiłam koktajl. Czułam całą sobą, że to był tylko pretekst. Tak zaczęła się ich miłość. Maria miała za sobą krótkie, nieudane małżeństwo. Myślała, że już się nie zakocha.
Jesteśmy jak yin i yang
Jan miał wówczas 32 lata i był początkującym poetą. Właśnie porzuciła go narzeczona. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, często zaglądał do kieliszka. Zamierzał pojechać do jakiegoś biednego kraju w Ameryce Południowej, by tam pomagać ludziom.
Kiedy znajoma zaproponowała mu, by poszedł z nią na przyjęcie, które urządza bardzo oryginalna kobieta - docent Szyszkowska, w pierwszym odruchu pomyślał: - Po co mam iść i słuchać jakiejś nudnej docent. Ale że nie bardzo miał tego dnia co robić, poszedł.
- Była bezpośrednia, promienna i spontaniczna - wspomina. - Mówiła wtedy, że trzeba szukać bratnich dusz i porozumienia z innymi. Zakochałem się w niej bez pamięci. Rok później wzięli ślub. Jej nie odstraszyło to, że jest od niego siedem lat starsza, choć trochę cierpiała z tego powodu. Otoczenie nie kryło zdziwienia i nie żałowało kąśliwych uwag.
- Mężczyzna powinien być młodszy od kobiety - mówi dzisiaj Maria. - Bo szybciej się starzeje psychicznie. Oboje są jak yin i yang. Jak dwie strony tej samej monety. Zgodnie twierdzą, że ich spotkanie nie było przypadkiem. Być może to karma. Kto wie?
Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dwie tak różne natury nie mogą obejść się bez siebie. Kiedy Maria pisze książkę albo przygotowuje się do wykładów, lubi, gdy Jan jest obok - rysuje lub rzeźbi. Jan jest samotnikiem, a Maria lgnie do ludzi, kocha życie. - Ona pędzi, a ja idę powoli - mówi Jan. - On mnie hamuje, a ja go pobudzam do działania - dodaje Maria. Potem Jan wymienia po kolei: Maria jest dniem, a ja nocą; ona ogniem, ja wodą; ona powietrzem, ja ziemią. Ten dom czekał na nas
reklama
Przez pierwsze osiem lat małżeństwa Maria zajmowała się chorą matką w Warszawie, a Jan dojeżdżał do niej z Kielc, raz na tydzień. Wtedy często powtarzała: - Mam jedno marzenie. Chciałabym zamieszkać w Nałęczowie. Tak naprawdę nie wierzyła, że to się może spełnić. Ale Jan tłumaczył: - Jeśli się czegoś wystarczająco mocno chce, musi się udać. Nałęczów zobaczyła po raz pierwszy w latach 70., kiedy pojechała tam z chorą na serce mamą. Zakochała się w parku zdrojowym, zielonych wąwozach, polach jak połoniny i malutkich kawiarenkach, gdzie herbatę podaje się w filiżankach, jak Pan Bóg przykazał.
Dziesięć lat później odwiedziła to magiczne miejsce z Janem. Najpierw wynajmowali pokój, potem małą chatkę. Całymi dniami spacerowali po wąwozach i łąkach. A wieczorami tańczyli w znanej nałęczowskiej kawiarni "Wołyń". Któregoś dnia powiedzieli sobie, że mogliby tu zostać na zawsze. Chatę w Strzelcach koło Nałęczowa pokazał Marii taksówkarz, który odwoził ją na pociąg do Warszawy. - Użalałam się wtedy, że znowu muszę wracać do tego miejskiego harmideru - wspomina Maria Szyszkowska. Wtedy taksówkarz zagadał: - Jeśli się pani nie obrazi, to chciałbym coś pokazać. I zawiózł ją do Strzelec. Stanęła przed opuszczoną, zniszczoną chałupą. Tydzień później pojechała tam z Janem.
- To była dosłownie ruina. Ale od razu wiedzieliśmy, że czekała na nas - opowiadają. - I zakochaliśmy się w tym domu od pierwszego wejrzenia.
Jego poprzednia właścicielka, pani Szymczakowa, odziedziczyła go po zmarłym ojcu. Nikt nie chciał kupić tej rozwalonej chaty. Choć pięknie położona, ledwo ją było widać z trzymetrowych pokryw.
- Coś takiego mogli kupić tylko szaleńcy tacy jak my - śmieje się Maria. Targu dobili w 1995 roku. Zapłacili jak za małego fiata. Chata miała zaledwie dwie izby i maleńką kuchenkę. Wychodek był na zewnątrz.
Warszawianka w wiejskiej chacie Na wieść, że Maria z Janem wyprowadzają się z Warszawy do wiejskiej chaty, znajomi nie kryli zdumienia. Ona, rodowita warszawianka, szlachcianka po mieczu i kądzieli (Szyszkowscy herbu Ostoja, Jaszczołtowie herbu Jastrzębiec), wychowana w domu ze służbą i fortepianem, zdecydowała się zamieszkać w chałupie bez wygód? - Uciekłam z Warszawy, bo lubię życie prawdziwe - tłumaczy Maria.
- Stolica stała się nagle dla mnie obcym miastem, coraz więcej tam pośpiechu i snobizmu. A poza tym chciałam przyjmować w moim domu mnóstwo ludzi, z którymi mogłabym godzinami rozmawiać i... tańczyć. Bo taniec jest wielką pasją Marii Szyszkowskiej. Przed ślubem postawiła Janowi jeden jedyny warunek: że będzie z nią tańczył...
- Widziałam wiele kobiet unieszczęśliwionych tym, że ich mężowie z nimi nie tańczyli - mówi. - Minęło pół roku od ślubu, a Jan ani myślał pójść na tańce. Po prostu mu się nie chciało. Któregoś dnia nie wytrzymałam. Chodziliśmy po parku, a ja płakałam. I Jan się opamiętał. Poszliśmy na tańce. I tak jest do dziś. Tak więc porzucili czterdziestosiedmiometrowe mieszkanie na warszawskim Rakowcu. Teraz zamiast okna na śmietnik mają piękny widok na sad.
Duch chodził o kulach Jan wyremontował chałupę, zaprojektował kolejne jej elementy, schody, pracownie. - Sam ją wyrzeźbiłem - śmieje się. - Uratowałem walące się stropy, zrobiłem piękną, sosnową podłogę. Kiedy już tu zamieszkali, pewnej nocy Maria obudziła się z dziwnym lękiem. Miała wrażenie, że ktoś jest w pokoju, że dosłownie "siedzi jej na głowie". Czarny sznaucer Apo nagle się zjeżył i zaczął warczeć, a kot uciekł w popłochu. Innym razem mieli gości. Kot śpiący na tapczanie w pewnym momencie zerwał się i uciekł. Także Apo zachowywał się, jakby szukał kogoś niewidzialnego. Oboje z Janem zaczęli podejrzewać, że kupili dom z duchem.
Wkrótce ich przeczucia się potwierdziły. Maria miała akurat wykłady w Warszawie, Jan kończył remont. Nagle usłyszał stukanie na strychu: - Miałem wrażenie, że ktoś chodzi o kulach. Myślałem, że się przesłyszałem, ale coś nadal stukało. Pomyślałem, że to duch i zacząłem z nim rozmawiać... Przepraszam cię, powiedziałem, ale bardzo kochamy ten dom i chcemy tu mieszkać... Po kilku minutach tajemnicze odgłosy ucichły. Wtedy przypomniałem sobie, jak poprzednia właścicielka mówiła, że jej zmarły ojciec chodził o kulach.
Ściany płaczą żywicą - Nasz dom ma duszę, bo jest cały z drewna - mówią gospodarze. Postanowili, że będzie całkowicie ekologiczny. Nie lakierowali więc ścian ani podłóg. - Dlatego ściany często płaczą żywicą - mówi Jan. W salonie letnim stoi stareńki dziewiętnastowieczny fotel, pamiątka po ciotecznej babce Marii, obok dębowa szafa i ogromna sekretera - królestwo Marii Szyszkowskiej. Zawieszone pod sufitem blaszane i mosiężne dzwoneczki feng shui oczyszczają energię i przywołują dobre moce. W kącie jest kaflowy piec zwieńczony amorkami - dzieło zduna z Wąwolnicy. Zbudował go za dwie butelki wódki. Maria kupiła kafle ze starego, rozbieranego pieca. Mają też dwa kominki: mniejszy w pracowni rzeźbiarskiej i większy w saloniku.
- Uwielbiam kontemplować ogień - tłumaczy mi Jan. Ściany salonu zdobią grafiki Jana, pełno tu jego rzeźb. W rogu pokoju drewniane schody prowadzące na strych, gdzie są pokoje gościnne i pracownia literacka. W salonie zimowym przyjmują gości, gdy za oknem hula zawierucha. Na ścianach akwarele krakowskiej aktorki Stanisławy Zawiszanki, indyjska chusta w biało-czarne słonie, maska z Konga i portret Marii. W kącie Maria ustawiła stare pianino przywiezione z Warszawy. Jedynymi współczesnymi elementami domu są telewizor i lodówka, którą mają zaledwie od kilku miesięcy. Wcześniej przechowywali żywność w ziemiance na podwórku.
Gotują na starej, węglowej kuchni - Można żyć albo ciekawie i niewygodnie i pokonywać w sobie wygodnictwo, albo wygodnie i nieciekawie - twierdzi Maria. - Jesteśmy całkowicie pozbawieni praktycyzmu. Dopiero od roku mamy łazienkę i toaletę. Chata otoczona jest płotem ze sztachet na podmurówce z pięciu ton kamieni. - Kupiliśmy je od gospodarza, który twierdzi, że rodzą się na jego polu - śmieje się Maria. - Ale nie zdradził jak się rodzą. W każdym razie to dość dziwne.
Donkiszoci pod grusząPrawdziwe życie zaczyna tu tętnić wiosną. Pachnie sad, dojrzewają czerwone malwy przytulone do płotu. Nie ma tu okopanych, wypielęgnowanych rabatek. - Widzę w nich coś sztucznego - mówi Maria. - W naszym ogrodzie rosną nasturcje, polne kwiaty i pokrzywy. Nie rozumiem podziwu, jakim darzy się kwiaty ozdobne. - Latem, gdy urządzamy w ogrodzie przyjęcia na kilkadziesiąt osób, wycinam pokrzywy, żeby zrobić trochę miejsca. Wtedy Maria chodzi smutna, bo były takie piękne - dodaje Jan.
W lipcu ubiegłego roku chata była świadkiem niecodziennego wydarzenia. Gospodarze zorganizowali tu zlot donkiszotów. Przyjechało około stu osób z całej Polski. W sadzie tańczono tanga, walce i mazury przy akompaniamencie akordeonu. Pod rozłożystą gruszą można było posłuchać poezji.
Gości witał napis: "Don Kichot wita Don Kichota". Przyjechali tu między innymi: Stanisława Zawiszanka, aktorka i poetka, Zbigniew Święch, pisarz, autor cyklu książek o klątwie Jagiellonów, Stefan Król, malarz i twórca religii życia. Wszyscy usadowili się w ogrodzie. Śpiewały ptaki, pachniały drzewa i domowe, drożdżowe ciasto. Poezja w tej scenerii wyzwoliła w donkiszotach wzruszenie, niektórzy nawet się popłakali. Niedzielne śniadanie na trawie wyglądało jak na słynnym obrazie Maneta. Wegetarian Maria raczyła jajkami i serem. Reszta jadła swojską, nałęczowską kiełbasę. Potem były pogaduchy o filozofii, poezji i życiu.
Słońce zachodziło, a donkiszoci
tańczyli w sadzie argentyńskie tanga.
Nie przeszkadzały im nawet roje komarów.
Późnym wieczorem żegnali się
szczęśliwi i zdumieni, że istnieją
jeszcze takie magiczne miejsca.
Jeden z gości określił chatę "ostatnim salonem artystycznym końca wieku".
- Trzeba mieć w sobie odrobinę szaleństwa - powtarza Maria Szyszkowska. - By odczuwać urodę życia, warto zawierzyć własnej wyobraźni. A być sobą, to istnieć często wbrew otoczeniu i powszechnie uznawanym wartościom. Klub donkiszotów powstał jako protest przeciwko konformizmowi. By ci, którzy mają odwagę żyć inaczej, i są w mniejszości, mogli zdobyć więcej siły do wzorowania się na Don Kichocie. Specjalnością domu w Strzelcach jest groch z kapustą, który Jan gotuje po mistrzowsku, bigos ekologiczny i czarna fasola, bo oboje z Marią są wegetarianami.
- Jestem człowiekiem natury, w Strzelcach poczułem się naprawdę szczęśliwy - mówi Jan. - Tu robię, co chcę i kiedy chcę. Męczy mnie codzienna powtarzalność, że trzeba wstać, umyć się, jeść, iść do pracy, itd. To potwornie nudne. Tutaj nic nie muszę. Mam swoje talizmany, które przyciągają tu szczęście - to wizerunki ojca Pio i Sai Baby. Maria nie wierzy w takie rzeczy, ale za to szczególnym sentymentem darzy rodzinne fotografie w kolorze sepii: - Gdyby był pożar, to uciekając na pewno zabrałabym zdjęcia - podkreśla.
Tajemnicze energieEzoteryka to kolejna pasja Jana Stępnia.
- Jestem bioterapeutą, mocno czuję aurę innych ludzi - mówi. - Rozmyślam, co będzie po śmierci. Bo życie człowieka jest bardzo krótkie.
Maria panicznie boi się śmierci. Pewnie dlatego żyje tak intensywnie, otoczona masą ludzi, by się nażyć na zapas. Jan opowiada o ciele astralnym i swoich niesamowitych snach. Chciałby fruwać, bo tylko tego brakuje mu do szczęścia. To marzenie realizuje właśnie w snach. Planuje, co będzie śnił. Maria obdarzona jest niezwykłą intuicją: - Mam o wiele większe zaufanie do intuicji niż do rozumu - twierdzi. - Bo rozum podlega manipulacji, a i tak jesteśmy wystarczająco manipulowani żyjąc w koniunkturalnym społeczeństwie.
Chociaż jest miłośniczką i znawczynią Kanta, twierdzi, że to właśnie intuicja jest jedyną drogą poznania prawdy. Kiedyś Jan brał udział w seansach spirytystycznych, uzdrowił też dotykiem swojego przyjaciela, z którym grał w szachy. Jeden z sąsiadów miał narośl na szyi i lekarze skierowali go na operację. Po kilku seansach u Jana narośl pękła i obyło się bez skalpela.
- W Nałęczowie czas płynie inaczej, zwalnia - mówi Maria. - A gwiazdy wiszą tak nisko, tuż-tuż nad naszą chatą. Ale dom nie byłby domem bez zwierząt. Apo, czarny sznaucer olbrzym ma 4,5 roku. Nigdy nie podlegał tresurze: - Był wychowywany pochwałami i czułością - tłumaczy Maria. Dwuletnia, czarna kotka Ciapcia żyje z nim w wielkiej przyjaźni. Nie lubi pieszczot, ale śpi z gospodarzami. - Nasze zwierzęta to dwie indywidualności - jak my - twierdzi Maria. - Bo zwierzęta mają duszę - dodaje Jan.
PrzystańDom jak magnes przyciąga gości - wybitnych naukowców, aktorów, pisarzy i poetów, artystów, a także sąsiadów ze wsi. Chatę odwiedzili już Henryk Machalica, Wojciech Siemion, Jan Stanisławski, Joanna Rawik, Edyta Jungowska, a zresztą... długo można by wyliczać.
- Bo Maria kocha przyjęcia - tłumaczy Jan. - Na nasze imieniny i urodziny zaprasza kilkadziesiąt osób. Jako samotnik odchorowuję to. Ale nie mogę protestować, bo odebrałbym jej to, co kocha. Chociaż Strzelce są dla Marii azylem i przystanią, wciąż gna ją po świecie.
- Dzięki temu od 18 lat jesteśmy jak narzeczeni, nigdy się sobą nie nudzimy. Mamy przywitania i pożegnania. Gdy nocuję w mieście, flirtuję z Janem przez telefon. On mówi, że tęskni, a ja tę tęsknotę czuję - opowiada. W środy i czwartki jeździ na wykłady do Warszawy, w piątki do Białegostoku. Uwielbia podróżować pociągami. To właśnie tu poznaje wspaniałych ludzi, których potem zaprasza do chaty. W pośpiesznym powstają jej kolejne książki. Ale zawsze wraca do Strzelec. A w progu domu czeka na nią Jan z kolejnym wierszem albo rzeźbą. Czasami chcą pobyć sami. Posiedzieć w sadzie pod gruszą. Wciąż zdumieni pięknem świata i drugiego człowieka.
Katarzyna SzelochFot. Andrzej Wiernicki oraz prywatne archiwum Marii Szyszkowskiej i Jana Stępnia.
|
Maria i Jan. Ona - ogień, on - woda. Ona - powietrze, on - ziemia. Yin i yang.
|
|
Ich dom jest jedynym we wsi, w którym są jeszcze piece. Jan uwielbia patrzeć w ogień, zbudował więc dwa kominki.
|
dla zalogowanych użytkowników serwisu.