To pewne, że Bożeną opiekuje się ktoś z planety zwierząt. Posłuchajcie. Jest na przykład Boże Narodzenie. Skończyły się pieniądze, setka psów nie ma co jeść. Bożena jest zupełnie sama.
Ma dość, chce pójść w pole nieubrana, bez kożucha, zasnąć na zawsze, bo przecież jej psy i tak umrą z głodu. W baraku, gdzie mieszka, jest brudno, mokro. W żelaznej kozie pali się resztka opału. Na podłodze zamarzają psie siki. I nagle dzwoni telefon. Ktoś w słuchawce mówi, że szuka jej od wielu miesięcy, bo chce wysłać pieniądze na schronisko. I dopiero dziś, przypadkowo, ten ktoś dostał numer telefonu. I wymienia sumę. Bożena wybucha płaczem.
– O, Boże – mówi. – Pani nas uratowała. Będziemy mieli, ja i psy, co jeść przez parę miesięcy.
Cud zdarzył się także w związku z płotem. Okoliczni chłopi napisali do wójta, że Bożena nie musi się wynosić, bo kupiła tę ziemię, więc jest jej i nic tego nie zmieni. Ale natychmiast ma postawić taki płot, żeby był cały i żeby żaden pies nie zdołał przez niego przeskoczyć. I ma na to trzy miesiące.
Termin ultimatum mijał, a tu w schronisku znów bieda, kończą się pieniądze, ani za grosz nadziei na nowe. I wtedy może to ta kobieta otoczona sforą psów, którą Bożena spotkała za młodu na warszawskiej ulicy, a może św. Franciszek z nieba spojrzeli litościwie na to nieszczęsne ogrodzenie. Bo nagle i zupełnie nieoczekiwanie przyszedł z Francji przekaz. Nie wiadomo, kto go przysłał. Pieniędzy było tyle, ile trzeba na nowy płot.
Gdy się tu sprowadzała, była pewna, że na wsi nikt nie będzie jej podrzucał psów i kotów. Nic z tego. Jakiś człowiek przyjechał z Żyrardowa z psem, który całą drogę biegł za samochodem przywiązany do zderzaka. Mężczyzna odwiązał sznurek i powiedział Bożenie, jaki z niego dobry obywatel. Mógł zabić, a przyprowadził zwierzaka. I przekonany o swym litościwym sercu, odjechał. Pies padł z wyczerpania.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.